Praca jak praca, ani
do płytek, ani do truskawek nie trafiłem. Przez miesiąc zrywałem
gruszki, jabłka, albo pracowałem w kilku lokalnych sortowniach
owoców.
Praca w sadzie nie
jest zła pod warunkiem, że nie pada. Inaczej człowiek wraca z
roboty cały mokry, upierdolony błotem i oklejony jakimiś
chemikaliami do pryskania roślin. Tu pominę szczegółowe
kwestie właściwego zrywania owoców, tj. z ogonkami i wkładania
ich, a nie wrzucania się skrzynek.
Większy ambaras
jest z sortowaniem ich wedle określonych kategorii –
zdziwilibyście się. Jak wygląda gruszka drugiej kategorii? Tak
samo jak pierwszej, tylko że z plamką. Z kolejnymi kategoriami
wiąże się jeszcze większy zamęt i głupota, więc sobie daruję.
Za to kilka zdań poświecę pracy w sortowni na przykładzie swojego
kolegi. Hubert otrzymywał ciągłe uwagi od kierownika, że z tego
co on sortuje wychodzi za mało drugiej i trzeciej klasy. Bo są
statystyki i teoretycznie z dostarczonych 100 ton owoców ma wyjść
tyle i tyle każdej klasy. W zasadzie to się zrywa tylko pierwszą
klasę, te gruszki są pryskane – jak podawał jeden z moich
pracodawców – 23 specyfikami, żeby wszystkie wyglądały
identycznie, miały odpowiedni kształt, rozmiar i kolor. W każdym
razie sumienny kolega wziął sobie do serca uwagi kierownika i
więcej gruszek odkładał do drugiej i trzeciej kategorii. Jednak
jako że to co tam odkładał także było kontrolowane, to sumiennie
i permanentnie dorabiał drugą i trzecią klasę urywając ogonek
lub wbijając paznokieć w owoc. Tak, i wszyscy byli zadowoleni,
kolega nawet dostał nadgodziny – wówczas tylko dla dobrych
pracowników.
Moim ulubionym
miejscem w sortowni było stanowisko na początku taśmy.
Teoretycznie i praktycznie przelatywało koło mnie najwięcej
owoców, ale ja wybierać miałem tylko te zgniłe, co zazwyczaj
oznaczało jeden ruch ręką na pięć minut, którym wrzucałem
zgniłki do niewielkiego kontenera przede mną skąd trafiały na
hale obok, na dział dżemów – smacznego.
Wbrew pozorom to
była niebezpieczna praca. Kilka razy zasnąłem i byłem bliski
pojechania mordą po taśmie, ale zawsze jakoś się rękami zdążyłem
zaprzeć . Mimo, iż moja kariera na tym stanowisku rozwijała się
bardzo dynamicznie, to kierownictwo doceniając moją ambicję i
zaangażowanie przeniosło mnie na tzw. paletowanie, czyli układanie
skrzynek na palecie i wiązaniem tego, żeby się w transporcie nie
rozpadło. Fucha może i lepsza, ale się spać nie dało. I tak co
dzień, owoce już mieniły się przed oczami bez patrzenia na nie, w
radio grała non stop ta sama beznadziejna muzyka, a wielki zegar
sygnalizował jedną z trzech przerw albo fajrant.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz