sobota, 29 września 2012

Praca w sadzie i w sortowni

Praca jak praca, ani do płytek, ani do truskawek nie trafiłem. Przez miesiąc zrywałem gruszki, jabłka, albo pracowałem w kilku lokalnych sortowniach owoców.
Praca w sadzie nie jest zła pod warunkiem, że nie pada. Inaczej człowiek wraca z roboty cały mokry, upierdolony błotem i oklejony jakimiś chemikaliami do pryskania roślin. Tu pominę szczegółowe kwestie właściwego zrywania owoców, tj. z ogonkami i wkładania ich, a nie wrzucania się skrzynek.
Większy ambaras jest z sortowaniem ich wedle określonych kategorii – zdziwilibyście się. Jak wygląda gruszka drugiej kategorii? Tak samo jak pierwszej, tylko że z plamką. Z kolejnymi kategoriami wiąże się jeszcze większy zamęt i głupota, więc sobie daruję. Za to kilka zdań poświecę pracy w sortowni na przykładzie swojego kolegi. Hubert otrzymywał ciągłe uwagi od kierownika, że z tego co on sortuje wychodzi za mało drugiej i trzeciej klasy. Bo są statystyki i teoretycznie z dostarczonych 100 ton owoców ma wyjść tyle i tyle każdej klasy. W zasadzie to się zrywa tylko pierwszą klasę, te gruszki są pryskane – jak podawał jeden z moich pracodawców – 23 specyfikami, żeby wszystkie wyglądały identycznie, miały odpowiedni kształt, rozmiar i kolor. W każdym razie sumienny kolega wziął sobie do serca uwagi kierownika i więcej gruszek odkładał do drugiej i trzeciej kategorii. Jednak jako że to co tam odkładał także było kontrolowane, to sumiennie i permanentnie dorabiał drugą i trzecią klasę urywając ogonek lub wbijając paznokieć w owoc. Tak, i wszyscy byli zadowoleni, kolega nawet dostał nadgodziny – wówczas tylko dla dobrych pracowników.
Moim ulubionym miejscem w sortowni było stanowisko na początku taśmy. Teoretycznie i praktycznie przelatywało koło mnie najwięcej owoców, ale ja wybierać miałem tylko te zgniłe, co zazwyczaj oznaczało jeden ruch ręką na pięć minut, którym wrzucałem zgniłki do niewielkiego kontenera przede mną skąd trafiały na hale obok, na dział dżemów – smacznego.
Wbrew pozorom to była niebezpieczna praca. Kilka razy zasnąłem i byłem bliski pojechania mordą po taśmie, ale zawsze jakoś się rękami zdążyłem zaprzeć . Mimo, iż moja kariera na tym stanowisku rozwijała się bardzo dynamicznie, to kierownictwo doceniając moją ambicję i zaangażowanie przeniosło mnie na tzw. paletowanie, czyli układanie skrzynek na palecie i wiązaniem tego, żeby się w transporcie nie rozpadło. Fucha może i lepsza, ale się spać nie dało. I tak co dzień, owoce już mieniły się przed oczami bez patrzenia na nie, w radio grała non stop ta sama beznadziejna muzyka, a wielki zegar sygnalizował jedną z trzech przerw albo fajrant.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz