sobota, 13 października 2012

Zaduszki w cerkiewnym klimacie

Na samym krańcu Polski, tuż przy granicy z Ukrainą, wśród pól i nielicznych domostw wiedzie szlak dawnych cerkwi grekokatolickich. Tam czas płynie wolniej.

Wycieczkę w tamte rejony zaproponowali koledzy. Na dzień przed wyjazdem zadzwonili i powiedzieli „Jedziemy do Wyżłowa!” - Tak, a gdzie to jest? - Na końcu Polski - To jadę”. Niestety, koledzy wiedzieli tylko gdzie chcą jechać i co zobaczyć. Celem miała być blisko 100 letnia cerkiew, w dodatku nie dawno zrabowana i zniszczona o czym dowiedzieli się z TV. Krótkie poszukiwania informacji na temat ich celu i okolic okazały się dość zaskakujące. Wydawało się, że będzie co zobaczyć. Na zwiedzanie pozostałych cerkwi dali się namówić, równie łatwo jak ja na sam wyjazd. W kwestii terminu, to żeby wszystkim pasowało musieliśmy wyjechać za kilka godzin. I tak 2 listopada około 4 nad ranem w stolicy rozpoczęliśmy roadtrip.
Podróż mijała szybko mimo wiekowego samochodu którym się poruszaliśmy. Pierwszy postój zrobiliśmy sobie na śniadanie i tankowanie w Krasnymstawie. Dalej na Hrubieszów, do cerkwi z największą ilością kopuł w Polsce. Po drodze zatrzymaliśmy się w Bończy. Mała wieś której nie mieliśmy w planach. Naszą uwagę przykuła odnowiona cerkiew z połowy XIX wieku. Piękna budowla, wokół cisza i spokój, w przeciwieństwie do atmosfery panującej po drugiej stronie ulicy pod kościołem. Następnie dojechaliśmy do wspomnianego Hrubieszowa. Cerkiew robi pozytywne wrażenie. Cieszymy się, że jest w remoncie i wróci do lat świetności, ale nie ma już tego klimatu, co cerkiew w Bończy. Brak ciszy i przestrzeni, tu oprócz drzew świątyni sąsiadują bloki z wielkiej płyty. 

Bończa
Kontynuujemy podróż na Dołhobyczów. Po drodze przypadkowo zatrzymujemy się w Czerniczynie pod kościołem z 1870 roku. Najpierw była to cerkiew unicka, następnie prawosławna, zaś obecnie służy za kościół katolicki. Z tamtego miejsca szczególnie w naszej pamięci zapadł plakat na tablicy ogłoszeń parafialnych. „Czy Twoje sumienie jest dla Ciebie ważne? Nie przemycaj to przestępstwo i grzech”. Po kilku wizytach na Ukrainie i obserwacji życia codziennego przygranicznych mieszkańców nawet mnie to nie dziwi, jedynie przywraca wspomnienia pieszego przekraczania granicy w tłumie mrówek. 

Czerniczyn
  Dojeżdżając do Dołhobyczowa mijamy patrole straży granicznej. Odpowiedź na pytanie o drogę do cerkwi słyszymy od pięknie zaciągającego starszego pana spod sklepu. Usytuowana na wzgórzu w pewnej odległości od domów i sklepów w miasteczku, 100 letnia cerkiew daje bardzo majestatyczne wrażenie. Co więcej jest świeżo po zakończonym w 2010 remoncie za blisko 2 mln euro, jej kopuły bardzo efektownie odbijają promienie słoneczne. 

Dołhobyczów
Kolejna na naszej trasie jest dawna cerkiew w Dłużniowie. Usytuowana na wzniesieniu pośród starych drzew. Otoczona rozsypującym się murkiem w towarzystwie wolno-stojącej dzwonnicy. Wybudowana w 1882 roku jako cerkiew grekokatolicka, jedna z największych i najwyższych drewnianych cerkwi w Polsce. To pieniądze na odbudowę dotarły nieco później, ale tabliczka informująca o trwających robotach budowlanych daje nadzieję na rychłe zobaczenie obiektu w pełnej okazałości. 

Dłużniów
wspomniana dzwonnica
Za cerkwią w Dłużniowie kończy się droga asfaltowa. Miejscowi wskazują na kilkukilometrową drogę polną jako najbliższą do Mycowa – gdzie znajduje się przedostatnia cerkiew na naszej drodze. Mijamy ludzi z wieńcami i zniczami - w końcu Zaduszki. Nieco zmartwieni drogą mocno rozjeżdżoną przez traktory, pytamy czy się da dojechać. „Panie w zeszłym roku to nie przejechaliśmy”. My nie damy rady? Kontynuowaliśmy w żółwim tempie, tak że zza drzew dostrzegłem jakąś kopułę.
Przeliśmy przez pole, przeskoczyliśmy strumień i przedarliśmy się przez kilkadziesiąt metrów lasu. Naszym oczom ukazała się secesyjna kaplica grobowa Hulimków w Mycowie. Położona jest malowniczo w lesie, w towarzystwie małego cmentarza z inskrypcjami nagrobnymi wykonanymi po części cyrylicą, po części rodzimym alfabetem. Po drodze wychodząc z tego cmentarza, tym razem wydeptaną ścieżką, spotkaliśmy ludzi których pytaliśmy o przejezdność drogi. Przypadkowe znalezienie kaplicy to zdecydowanie najlepsza niespodzianka podczas całej wycieczki. 

Za zakrętem na wzniesieniu dotarliśmy do cerkwi w Mycowie. Również z drewna, wybudowana w 1859 roku dla obrządku grekokatolickiego. Wrażenie niemal jak z westernu sprawiają zniszczone czasem groby na parafialnym cmentarzu, a raczej tym co z niego pozostało.
Wreszcie docieramy do Wyżłowa. Ze wzniesienia na której położona jest cerkiew i cmentarz parafialny widać lśniący dach oddalonej około 2 km cerkwi w Mycowie. Jak już wcześniej wspomniałem niestety cerkiew została okradziona, przez co ją zamknięto. Podczas naszej wizyty nawet jedne z drzwi były jeszcze wyłamane co pozwoliło nam zajrzeć do zrujnowanego wnętrza.
Nie więcej niż 200-300 metrów za cerkwią przebiega granica polsko-ukraińska wyznaczona zaoranym pasem ziemi i słupami granicznymi przy którym robimy pamiątkowe zdjęcie. 
Wyżłów

Po drodze oglądamy jeszcze dawną cerkiew w Chłopiatowie, w prawdzie ładna, drewniana, ale to nie to, bo w sąsiedztwie domów i sklepu, bez wzgórza i starych drzew.
Wyjazd kończymy w jednym z gospodarstw agroturystycznych położonym kilkadziesiąt kilometrów na północ nad zakolami Bugu. Popijając zimne piwko przy ognisku wspominamy miniony dzień. Ten klimat cerkwi, pewną duchowość, czy też rodzaj magii, szczególnie pod tymi starszymi, drewnianymi z równie wiekowymi cmentarzami, gdzie się czas zatrzymał, albo biegnie jakoś wolniej. I ta niezmącona cisza dochodząca z wyludnionych wsi, z których wszyscy młodzi już dawno za pracą wyjechali, a starsi ...też odchodzą. I wszystko wskazuje na to, że za 20 lat będzie tam jeszcze ciszej.

piątek, 12 października 2012

ANDALUZJA

Relacja z V 2011, przez co jest anachroniczna i nie całkiem pasuje do pozostałych wpisów. Za to zamieszczona z myślą o koleżance Izie, która aktualnie mieszka w Kadyksie. Enjoy.

Dlaczego Andaluzja? Bo kolega był na Erasmusie w Sevilli, więc było gdzie za darmo zamieszkać, a bilety w promocji – tańsze niż expres z Warszawy do Gdańska – oczywiście w opcji z bagażem podręcznym.

Pierwsze dwa dni postanowiłem przeznaczyć na zwiedzanie Sevilli dlatego jak najszybciej z rozgrzanej płyty lotniska w Maladze przesiadłem się do klimatyzowanego autokaru do stolicy Andaluzji. We wnętrzu autokaru było widać „zachód” - skórzane fotele, prywatne słuchawki do radia, monitory LCD i prowiant na drogę. W nieoczekiwanie komfortowych warunkach dotarłem do celu w porze obiadowej. Pierwsze co uderza, poza upałem – Sevilla nosi miano najcieplejszego miasta Hiszpanii - to rosnące na ulicach wysokie palmy i drzewa pomarańczowe. Dla kogoś z Polski, kto pierwszy raz był w klimacie podzwrotnikowym roślinność jest zachwycająca, bo całkiem inna niż u nas. Swoje pierwsze kroki kieruję gdzieś na starówkę w poszukiwaniu ciekawych budowli i ulic – a są one wszędzie. Drogi szukam na podstawie planów znajdujących się na przystankach autobusowych, by po jakiejś godzinie odnaleźć informację turystyczną i zdobyć gratisowy plan miasta z zaznaczonymi zabytkami i mini przewodnikiem. Od teraz zwiedzanie ma zdecydowanie bardziej zorganizowany charakter. Systematycznie oglądałem i fotografowałem miasto. Wielkie wrażenie wywierały nie tylko wspominania wcześniej roślinność, ale przede wszystkim elementy muzułmańskie w lokalnej architekturze, to tzw. styl mudéjar, czyli połączenie elementów chrześcijańskich z muzułmańskimi. Widoczny przepych wynika z królewskiego monopolu na handel z koloniami jaki Sevilla miała od 1503 do 1717, kiedy to musiała podzielić się z Kadyksem. To właśnie na czas odkryć geograficznych przypada czas największej prosperity miasta. Napływ kruszcu zza oceanu wyjaśnia istnienie ogromnej katedry, archiwum Indii i ciężkiej do zliczenia liczby pałaców i kościołów.
Pięć godzin krążenia po mieście w około 25-30°C w cieniu było dość wyczerpujące, na szczęście mogłem się wspomagać mineralną z autokarowego prowiantu i turystyczną z Polski. Wieczorem spotkałem się pod katedrą z kolegą u którego miałem mieszkać. Udaliśmy się na stancję, po drodze zakupując hiszpańskie specjały. Na miejscu okazało się, że Maciek mieszka z trzema ślicznymi Hiszpankami. Pierwsze wrażenie dodatkowe wzmocnione buziakiem zapoznawczym – taki tam zwyczaj – niestety przepadło zaraz po tym jak żadna nie zrozumiała „nice to meet you”. U nas niemal każdy młody zrozumie podstawy po angielsku, tam zazwyczaj mówi się albo dobrze, albo wcale. Kolega tłumaczy, że hiszpański w Andaluzji też ciężko zrozumieć, bo mają taką gwarę, coś jak u nas polski na Śląsku. Twierdzą, że inne języki im nie potrzebne, bo na wczasy to można jechać gdzieś do Ameryki Południowej, albo do Meksyku.
Sevilla
bardzo kwaśne
katedra
Po konsumpcji chorizo, czyli tamtejszej kiełbasy wieprzowej zapitej lokalnym winem, kolega postanowił pokazać mi miasto, czyli jak na studenta przystało oprowadził mnie po knajpach znajdujących się w pobliżu zabytków. Jedną z nich była knajpa naprzeciw Dawnej Fabryki Cygar – równie pięknego i ogromnego budynku pełniącego dziś funkcje rektoratu Uczelni. Zimne piwo i lokalne przekąski smakują niezwykle przy stolikach zorganizowanych pod palmami w otoczeniu zabytków. Takie nocne zwiedzanie Sewilli będzie charakterystyczne dla tego wyjazdu. Kelner w jednej z knajp zagadał do mnie po hiszpańsku. Pytam się Maćka, co nie widać, że przyjezdny jestem? - „Widać, ale ubrany jesteś jak miejscowy”. Chodziło o to, że maj jest jeszcze zimnym miesiącem, zatem Hiszpanie noszą długie spodnie i zakryte buty, zaś turystę rozpozna się nie tylko po aparacie fotograficznym na szyi i mapie w ręce, a po krótkich spodenkach i sandałach na nogach. Wracamy kiedy zamykają ostatni bar, uliczne termometry wyświetlają 25°C, a przecież jest już 1 albo 2 po północy i początek maja.
W drugi dzień w Sevilli postanawiam zajrzeć do muzeów, katedry, kilkunastu kościołów, na liczne place i skwery. Dzień zaczynam od spaceru po Prado de San Sebastian, następnie jest Plaza de España. Miejsce zachwycające swoją majestatycznością, jak i szczegółowością. Na mozaikach przedstawione są prowincje hiszpańskie, ich mapa, herb i charakterystyczny moment z ich historii.
Plaza de España
bohaterowie Cervantesa na jednej z mozaik
Następnie przez park Marii Luizy docieram do Muzeum Sztuki i Muzeum Archeologicznego. Z powrotem kieruję się do centrum, po drodze liczne kościoły i pałace, których nie sposób wymienić, no chyba, że przepisałbym zawartość planu miasta. Zdjęć nie ma końca. Docieram do Alcazar, spadku po muzułmanach, przebudowanego przez chrześcijańskich królów, przepiękne miejsce, którego nie trzeba reklamować, ani opisywać, wszak jest to chyba najlepszy przykład stylu mudéjar. Zdjęcia znacznie lepiej oddają atmosferę miejsca. Niestety, żeby się tam dostać, trzeba swoje odstać, ale dzięki temu mogłem poczynić pewne obserwacje. W godzinnej kolejce niemal wszyscy mieli krótkie spodnie i sandały, a poza kolejką tylko ci z aparatami fotograficznymi na szyi i mapą w rękach. Po dwóch godzinach spaceru po królewskim pałacu i jego ogrodach wychodzę by udać się do Katedry Najświętszej Marii Panny– największego kościoła gotyckiego na świecie. Wewnątrz znajduje się między innymi grób Kolumba i ołtarz pokryty 3 tonami amerykańskiego złota! Robi wrażenie, ale w cenie biletu do katedry jest jeszcze wejście na Giraldę, czyli przykatedralną dzwonnicę, dawniej będącą minaretem. Wysoka na 93 metry jest najlepszym punktem widokowym w mieście. Piękny widok na starówkę, kościelne dzwonnice i mosty na Gwadalkiwir.
Popołudnie postanowiłem spędzić w dawnej żydowskiej dzielnicy La Macarena. W porównaniu do centrum, wszystko jest mniejsze, ale i liczniejsze. Od ulic i kościołów począwszy, na sklepach i cenach w nich skończywszy. W tej dzielnicy jest kila perełek, jak na przykład Bazylika La Macarena, liczne klasztory i mury miejskie. Wszystko to w dość ciasnych uliczkach, czasami istnienie jakiegoś kościoła, czy klasztoru zauważałem mijając jego drzwi. Przestrzeń rozpościera się wychodząc poza dawne mury miasta. Przede mną ukazuje się reprezentacyjny parlament Andaluzyjski, instytucja stojąca na straży autonomii udekorowana flagami: Andaluzji, Hiszpanii i Unii Europejskiej. Z tego co zauważyłem to flaga Andaluzji jest na każdym urzędzie zaraz obok państwowej. Lubią podkreślać swoją autonomię.
Powracając do mieszkania zahaczyłem o pozostałe zabytki będące na turystycznym planie miasta. Wieczorem udałem się na spacer wzdłuż Gwadalkiwir. Popijając piwo mijałem liczne grupy, przeważnie młodzieży umilające czas rozmową, czasem grą na gitarze i piwem. Miejscowi zapewnili nas, że pić nie można, ale dopóki się jest spokojnym policja nie interweniuje. Będąc przy kwestii alkoholu, to Hiszpanie nie dopijają dużego piwa do końca. Zastanawiam się czy wynika to z tego, że piją dość wolno i piwo się nagrzewa i rozgazowuje, czy z jakiegoś zwyczaju. Nie mniej jednak mijając Złotą Wierzę, czyli dawny skład złota z kolonii, przeszliśmy przez jeden z mostów na Trianę – dzielnicę w której narodziło się flamenco. Szok jeszcze większy niż dla turysty porównującego warszawską starówkę z warszawską Pragą. Niezwykle ciasna zabudowa, wąskie uliczki ze świetnymi małymi knajpami znacznie tańszymi niż tej po „lepszej” stronie Gwadalkiwir, w witrynach liczne prace miejscowych artystów. Zatrzymujemy się w Bar Santa Ana zlokalizowanego pod murami kościoła od którego owy przybytek wziął nazwę. Mimo później godziny niemal wszystkie stoliki były zajęte, wniosek: dobrze karmią. Faktycznie jedzenie smaczne i tanie i jak to w Hiszpanii, do zamówionego jedzenia dostajemy czipsy (tu także chleb) za które sobie doliczą. Taki zestaw obowiązkowy, coś jak w-zetka i kawa w filmie Barei. Idziemy dalej, na nadrzecznej ulicy Belis mijamy dużą ilość klubów z których dochodziła muzyka grana w MTV i co jakiś czas wyłaniały się skąpo odziane kelnerki. Te swoją aparycją i tekstem typu: „hey boys you wanna join us, uno mojito - uno euro”, bardzo zachęcały do wstąpienia. Oprócz gościa sprzedającego bilety na autobus turystyczny po mieście był to jedyny przypadek kiedy ktoś zagadał do mnie po angielsku. Nie mniej jednak była 2 nad ranem, byłem pewien, że te drinki nie są po euro, a na pewno w euro, ponadto za kilka godzin musiałem wstać. Kadyks czekał.
Kilka godzin snu i około dwugodzinna podróż autokarem do Kadyksu w połowie poświęcona na spanie. Wszystko, żeby zobaczyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Już przy wjeździe do miasta wyjaśnia się dlaczego miasta nie zdobyły wojska napoleońskie w Hiszpańskiej Wojnie o Niepodległość. Położenie na obwarowanym półwyspie obstawionym od oceanu angielską flotą umożliwiło zebranie Kortezów i przygotowanie pierwszej hiszpańskiej konstytucji. Dojeżdżam na miejsce, najpierw szukam drogi do informacji turystycznej, żeby zdobyć mapę, bo niezbędne informacje przywiozłem wydrukowane z Polski. Niestety pytani Hiszpanie, mówią tylko po hiszpańsku, co wydłuża moją drogę. Ni to po angielsku, francusku, czy włosku. Dramat, na szczęście spotykam turystów z Francji, to jest sukces, bo poznałem drogę do informacji turystycznej. Dalej wszystko zgodnie z planem. Zwiedzam według wybranej przez siebie kolejności wszystkie punkty zaznaczone na mapie w kolejności najbardziej efektywnej moim zdaniem. Warto wspomnieć, że na otrzymanym planie było cztery tematycznie przygotowane trasy, których odwzorowanie znajdowało się na miejskim bruku. Idąc wzdłuż linii określonego koloru bez zaglądania w plan można zwiedzić miasto, bardzo ciekawe rozwiązanie jak dotąd nigdzie indziej przeze mnie nie spotkane. Najpierw udałem się na nadbrzeżne fortyfikacje w skład których wchodzi Castello de Santa Catalina oraz wysunięty kilkaset metrów w ocean Castello de San Sebastian do którego wiedzie Passeo Fernando Quinones – wąska droga palona słońcem, miotana wiatrem i falami rozbijającymi się o skały. Dla mnie to najbardziej pamiętne miejsce w Kadyksie. Kręcąc się pomiędzy głównymi atrakcjami miasta, takimi jak Katedra z katakumbami i muzeum opływającym w złote precjoza epoki kolonialnej – tak, tu też widać tamten okres prosperity – znajduje czas na leżakowanie na obu miejskich plażach. Spacerując po ciasnych uliczkach, odwiedzam liczne sklepy z pamiątkami i artykułami gospodarstwa domowego. Sklepy te przypominają swojskie „wszystko po 4 zł”, zazwyczaj prowadzone przez Azjatów oferują bardzo korzystne ceny. W jednym z nich nabywam sztandarowe pamiątki, czyli hiszpańskie wachlarze z Chin. Jak brzmi popularne hasło sklepów z pamiątkami? Nie ważne gdzie jesteś, wszystko co tam kupisz i tak wyprodukowano w Chinach.
Kadyks
Castello de San Sebastian
Podczas spaceru po ciasnych uliczkach Kadyksu od razu nasuwa się porównanie do Sevilli. Jak bardzo różnią się te miasta, brak monumentalnych budowli, skwery zamiast rozległych parków, ciasne uliczki zamiast alei i bulwarów. No cóż taki wymóg osadnictwa na półwyspie, rozrastać się można już tylko w wzwyż. W pamięci utkwiła mi jeszcze jedna sytuacja. Kiedy robiłem zdjęcie ratusza podszedł do mnie Hiszpan i wskazując na flagi powiewające na ratuszu powiedział: „ta jest dla Hiszpanii, ta dla Andaluzji, a ta dla Kadyksu. Jestem z Kadyksu z Andaluzji a w końcu z Hiszpanii”. Jeszcze tylko droga powrotna do Sewilli i ostatnia noc „zwiedzania” miasta. Nazajutrz dzień i noc w Maladze.
ratusz w Kadyksie
Pociąg pospieszny z Sevilli do Malagi zachwyca szybkością, czystością i internetem wi-fi na pokładzie. W budynku dworca spore centrum handlowe i punkt informacji z gratisowymi planami. W mieście Picassa i Banderasa warte zobaczenia oprócz katedry, kilku kościołów i Muzeum Sztuk Pięknych, czy areny corridy jest przede wszystkim góra Gibralfaro i Alcazaba, czyli zamek.. Najpierw nad tym nadmorskim wzgórzu amfiteatr i fortece wznieśli Rzymianie, następnie na jego ruinach Maurowie wybudowali swój Alcazaba w XI w. dla ochrony portu. Zaś dla ochrony Alkazaby od strony gór w XIV w. wznieśli fortyfikacje nieco wyżej zwane dziś Zamkiem Gibralfaro. 
widok z Gibralfaro
Dziś oprócz murów zamków, i rzymskiego amfiteatru zwiedzać można muzeum archeologiczne zlokalizowane w komnatach zamku na Gibralfaro. Wśród eksponatów znajduje się makieta przestawiająca Malagę w 1791 roku. Ufortyfikowane wzgórze jest genialnym punktem widokowym. Przy 300 dniach słonecznych w roku w Maladze prawdopodobieństwo zobaczenia przepięknej panoramy miasta jest co najmniej duże. Robiąc zdjęcia łatwo dostrzegam wyróżniającą się wieże katedry. Przyzwyczaiłem się do widoku dwóch wież gotyckich katedr. Tak by było i tym razem gdyby dokończono budowę drugiej wieży. Fakt ten stał się powodem na określenie katedry mianem „la manquita" to jest małej, jednorękiej damy. Widać tu zabrakło amerykańskiego kruszcu.
Wieczór postanawiam spędzić na znanej miejskiej plaży Malagueta. Cień palm, szum morza i zimne piwo pozwalają odpocząć po pokonaniu licznych schodów na wzgórzu w jak dla mnie palącym majowym słońcu. Na koniec spacer wzdłuż plaży utwierdził mnie w zasłyszanej opinii, że hiszpańskie plaże oblegane są przez niemieckich turystów.

wtorek, 2 października 2012

Wytrata

Wtorek był dniem wypłaty – holenderskie betalen – każdy znał to słowo. Wówczas następowało dość dziwne zjawisko. Mimo że wszyscy mieli odłożoną większość pieniędzy z poprzednich tygodniówek, to świeży dopływ gotówki, był pretekstem do tzw. wytraty - nie wiem kto i kiedy to wymyślił.
- Karolek, na zakupach byłeś?
- No ale wytrare dziś zrobiłem, kuuurwa z 20 euro!!!!!!!
Oprócz browarów nakupił popularnego wśród tamtejszej Polonii salami 2 kategorii (najtańsze co było na kanapki, też się tego najadłem), keczupu curry, który zabijał beznadziejny smak i zapach tamtejszych wyrobów z psa pomielonych razem z budą i oczywiście kilka bochenków chleba tostowego – nie, nikt nie miał tostera – był najtańszy. Żeby nie było, że wszystko co tam robią do jedzenia jest beznadziejne, to my kupowaliśmy najtańsze żarcie. Takie czasy.
Na zakupy zwykle jeździło się firmowym busem raz na tydzień. W takim wypadku przy komplecie zajętych miejsc i przynajmniej jednaj skrzynce piwa na głowę, pomijając wódkę, wino i inne płyny było dość ciasno.
Piwo
Kupowało się przeważnie skrzynkami. Jak ktoś był w Holandii to na pewno pamięta, że tam nawet plastikowa butelka po mineralnej ma zastaw. Butelki po piwie i sama skrzynka tym bardziej. Przez to cena piwa z zastawem wzrastała niemal o połowę. Przypadkiem dało się to obejść...
Podczas swoich pierwszych zakupów wystawiłem jedną ze skrzynek na taśmę przy kasie, a druga stała na ziemi i przesuwałem ją nogą, by się zbytnio nie zmęczyć. Oczywiście poinformowałem kasjerkę in english o drugiej skrzynce, ta pokiwała głową i nabiła tylko jedną – o czym się przekonałem po sprawdzeniu paragonu. Kiedy sytuacja powtórzyła się drugi raz, to mi głupio było i wystawiałem obie skrzynki na taśmę – bo i tak było dość tanio. Jednak kiedy opowiedziałem o zdarzaniu innym ze swojego kołchozu – czytaj miejsca zakwaterowania, to byli tacy, którzy zaczęli skutecznie praktykować ten sposób i w tym wypadku po sprzedaniu zastawu z niepoliczonej skrzynki, tą policzoną piło się za 50% wartości. Bardzo atrakcyjna promocja.
Konsumpcja
Oprócz alkoholu, chleba, napojów czy mineralnej wiele się nie kupowało, w końcu każdy z domu przywiózł pół palety żarcia, od zupek chiński poczynając, przez pasztety profi i makaron, a na słoikach z gołąbkami czy kotletami skończywszy. Co drugi dzień i w weekendy obiad gotowaliśmy razem (nasza przyczepa) w pozostałe dni każdy robił jakieś suche żarcie na własną rękę. Na przykład kanapki z konserwą plus gorący kubek. Gotowanie w przyczepie makaronu, ziemniaków czy czegokolwiek innego wiązało się ze znacznym wzrostem wilgotności powietrza, w zasadzie to gładkie powierzchnie ociekały skroploną parą. Zawsze ubrania przechodziły zapachem panującym w przyczepie. Para, dym – nieważne – współpracownicy w firmie nazajutrz wiedzieli co caravanowy delikwent jadł albo palił. Ciężkie czasy...

poniedziałek, 1 października 2012

Wycieczka do Amsterdamu

Już drugiego albo trzeciego dnia pobytu w holenderskim kołchozie trafiła się okazja wycieczki do stolicy.
Inspiratorem wycieczki był pewien gość z przyczepy obok, któremu marzyła się zabawa na czerwonej ulicy. Jednak żeby czuć się raźniej namawiał kolegę.
  • Pawełek (imię zmienione) dawaj pojedziemy na czerwoną ulicę.
  • Nie, no co Ty dziewczyna w domu czeka.
  • Dawaj nie pierdol.
  • Nie jadę!
  • No za granicą się nie liczy! A do buzi to już wcale.
  • …..namówiłeś mnie :)
Dwóch już było, ale że sama podróż do stolicy była wydarzeniem bezprecedensowym w tym gronie, to i chętnych było więcej. Statystyczny robotnik (stan umysłu) na emigracji zazwyczaj zna ze swojej nowej okolicy (po pół roku) drogę z domu do pracy i do Tesco. Zatem możliwość zmiany tego stanu rzeczy dla wielu miała charakter iście eksploatacyjny, rzekłbym nawet pionierski. Mnie i kolegów ciekawych świata wcale przekonywać nie trzeba było.
Do dyspozycji były 2 samochody, 9-cio osobowy firmowy bus i prywatne kombi kolegi. Niestety nie było chętnych by poprowadzić busa, bo każdy chciał popić w piątkowy wieczór. Jako, że w momencie składania się planu do kupy byłem jedynym jeszcze trzeźwym i szczęśliwym posiadaczem prawo jazdy, to wybór szofera był oczywisty.
Ruszyliśmy, oba samochody załadowane do pełna ludźmi i skrzynkami Jaggera. Nie była to najprzyjemniejsza jazda w życiu. Ponad godzinna podróż wystarczyła, żeby jaggerek zmęczył pasażerów, do tego w busie wysiadło wspomaganie kierownicy. Było to szczególnie uciążliwe w wąskich uliczkach centrum miasta, gdzie przeciskaliśmy się między zaparkowanymi po obu stronach samochodami oraz przez małe kładki rzucone nad kanałami – do dziś mam wątpliwości czy nie były przeznaczone jedynie dla pieszych i rowerzystów.
Ostatecznie, gdzieś udało się zaparkować, tyle że nie na długo, bo nasączeni browarem pasażerowie oddali urynę na parkingu, w tym na koła zaparkowanych samochodów. Po chwili niezbyt urocza Holenderka o głosie będącym żeńską odmianą Toma Waitsa poleciała swoim fluent english: you facking bastard, what the fucking are you doing, It's my friend's car... etc. Po tym miłym przywitaniu zdecydowaliśmy się przepakować samochody, tak na wszelki wypadek. Niestety było po północy, do tego weekend. Jednym słowem godziny szczytu w Amsterdamie, w mieście w którym i tak zawsze jest ruch. Po kilkunastu minutach krążenia po mieście koledzy z samochodu osobowego będący prowodyrami wyprawy zdecydowali, że zawracają do naszego kołchozu, bo od tego jeżdżenia to już się wszystkiego odechciało i nie pozostaje nic innego, jak tylko stargać się wódą. W ten sposób wróciliśmy na kwatery. W sumie to poza busem, w stolicy Holandii spędziłem wówczas może 3 minuty.
Na koniec dodam , że w poniedziałek dostaliśmy opierdol w pracy za wycieczkę firmowym samochodem do Amsterdamu. Nie, GPSu w samochodzie nie było. Zadzwoniła kobieta z okna, pod wypisany na karoserii busa numer telefonu... do centrali naszej firmy z wielkim żalem o publiczną urynację.
Tak wyglądał mój pierwszy wypad do Amsterdamu, na szczęście nie ostatni.

sobota, 29 września 2012

Praca w sadzie i w sortowni

Praca jak praca, ani do płytek, ani do truskawek nie trafiłem. Przez miesiąc zrywałem gruszki, jabłka, albo pracowałem w kilku lokalnych sortowniach owoców.
Praca w sadzie nie jest zła pod warunkiem, że nie pada. Inaczej człowiek wraca z roboty cały mokry, upierdolony błotem i oklejony jakimiś chemikaliami do pryskania roślin. Tu pominę szczegółowe kwestie właściwego zrywania owoców, tj. z ogonkami i wkładania ich, a nie wrzucania się skrzynek.
Większy ambaras jest z sortowaniem ich wedle określonych kategorii – zdziwilibyście się. Jak wygląda gruszka drugiej kategorii? Tak samo jak pierwszej, tylko że z plamką. Z kolejnymi kategoriami wiąże się jeszcze większy zamęt i głupota, więc sobie daruję. Za to kilka zdań poświecę pracy w sortowni na przykładzie swojego kolegi. Hubert otrzymywał ciągłe uwagi od kierownika, że z tego co on sortuje wychodzi za mało drugiej i trzeciej klasy. Bo są statystyki i teoretycznie z dostarczonych 100 ton owoców ma wyjść tyle i tyle każdej klasy. W zasadzie to się zrywa tylko pierwszą klasę, te gruszki są pryskane – jak podawał jeden z moich pracodawców – 23 specyfikami, żeby wszystkie wyglądały identycznie, miały odpowiedni kształt, rozmiar i kolor. W każdym razie sumienny kolega wziął sobie do serca uwagi kierownika i więcej gruszek odkładał do drugiej i trzeciej kategorii. Jednak jako że to co tam odkładał także było kontrolowane, to sumiennie i permanentnie dorabiał drugą i trzecią klasę urywając ogonek lub wbijając paznokieć w owoc. Tak, i wszyscy byli zadowoleni, kolega nawet dostał nadgodziny – wówczas tylko dla dobrych pracowników.
Moim ulubionym miejscem w sortowni było stanowisko na początku taśmy. Teoretycznie i praktycznie przelatywało koło mnie najwięcej owoców, ale ja wybierać miałem tylko te zgniłe, co zazwyczaj oznaczało jeden ruch ręką na pięć minut, którym wrzucałem zgniłki do niewielkiego kontenera przede mną skąd trafiały na hale obok, na dział dżemów – smacznego.
Wbrew pozorom to była niebezpieczna praca. Kilka razy zasnąłem i byłem bliski pojechania mordą po taśmie, ale zawsze jakoś się rękami zdążyłem zaprzeć . Mimo, iż moja kariera na tym stanowisku rozwijała się bardzo dynamicznie, to kierownictwo doceniając moją ambicję i zaangażowanie przeniosło mnie na tzw. paletowanie, czyli układanie skrzynek na palecie i wiązaniem tego, żeby się w transporcie nie rozpadło. Fucha może i lepsza, ale się spać nie dało. I tak co dzień, owoce już mieniły się przed oczami bez patrzenia na nie, w radio grała non stop ta sama beznadziejna muzyka, a wielki zegar sygnalizował jedną z trzech przerw albo fajrant.

piątek, 28 września 2012

Wyjazd do Holandii w 2007 roku

Był sierpień 2007 roku. Właśnie wróciłem z Irlandii, a że do początku roku akademickiego pozostało blisko 2 miesiące to warto było jeszcze dorobić na kolejne tripy, książki i browaring w czasie roku akademickiego. Zupełnie przypadkiem dowiedziałem się, że koledzy z roku nadal pracują w Holandii i zamierzają jeszcze zostać przez kilka tygodni. Szybki telefon i jest! Przyjeżdżaj praca od zaraz, będziesz kładł płytki tu gdzie mieszkamy, a potem rwał truskawki! 6 euro za kwaterę na dzień; 8,60 na godzinę w pracy, matematykę zostawiam tobie - (szybki rachunek) Biore :) W ten sposób 2 dni później byłem u celu.
Była 5 może 6 rano w każdym razie dopiero świtało, jakieś gospodarstwo i po horyzont zupełnie nic. Brama zamknięta, nawet psy nie szczekały to przeskoczyłem. Pukam do drzwi domu, otwiera jakaś kobieta - Polka, mówię co i jak. Choć zaprowadzę Cię do chłopaków. Przeszedłem z nią za dom. Po prawej i lewej jakieś ogromne hale-obory pełne byków. Byk byka wali, wyją, ryczą no Animal Planet w wersji live! Już się bałem, że zdechnę, bo ogólnie to uczulony jestem na sierść większości zwierząt, ale czas pokazał, że nie na byka. Idziemy dalej, tam identyczna hala pod którą stało kilkanaście przyczep kempingowych. I tu był szok! - większy niż stado bydła. Wróciłem jeszcze do busa, upewniłem się kierowcy czy dziś wraca do Polski i czy ma wolne miejsca.
W każdym razie obudziłem kolegów, zamieniłem kilka zdań, bo za chwile szli do pracy i rozgościłem się w caravanie. Jakieś 8 m2 minus szafki, łóżka, kuchenka, zlew, i niepodpięty prysznic, czyli powierzchnia do życia dla czterech chłopa. Miejsca mało, każdy przywiózł z domu sporo ubrań roboczych i jeszcze więcej żarcia, żeby zarobić jak najwięcej i wydać jak najmniej.
Jeszcze bardziej się zdziwiłem kiedy poznając sąsiadów okazało się, że wszyscy obecni, WSZYSCY do tego przybytku przyjechali z... Radomia.
Praca jak praca, ani do płytek, ani do truskawek nie trafiłem. Przez miesiąc zrywałem gruszki, jabłka, albo pracowałem w kilku lokalnych sortowniach owoców, ale o tym w innym poście.
Praca kończyła się o 16-18 i przychodziła proza życia na farmie z dala od najbliższego miasteczka (10km) nie było wiele do roboty. W zasadzie były 3 rozrywki: telewizja satelitarna na której pewien Janek non stop oglądał powtórki z 2 albo 3 Bundesligi, alkohol i zioło. I tak codziennie. Jak jest z marihuaną w Holandii to każdy wie, więc się rozpisywał nie będę, bo też kompetencji w tym temacie nie mam. Z racji, że u nas się pije to mam porównanie i mogę powiedzieć, że picie się różniło. Pomijając przypadki jak ktoś dowiózł z Polski butelkę dobrej wódki, to sprawa wyglądała nieco bardziej przyziemnie, dla wielu nawet dosłownie.
Piło się głównie 2 lokalne trunki. Po pierwsze wóda, w litrowych pękatych butelkach (chyba duńska albo norweska, bo pamiętam flagę z krzyżem) za 12 euro lub też piwo marki Jegger – piwo 2 kategorii o zawartości alkoholu 3,5% - tyle mówiła etykieta. Było tanie, wychodziło 76 groszy za butelkę 0,3l.
Wóda. Wódę zwykle piło się w weekendy – czytaj od czwartku. Jako, że był kryzys ze wszystkim, to z zastawą stołową także, każdy przychodził ze swoją flaszką – nie, nie piliśmy z gwinta – za to mieliśmy jedną szklankę i jedną przepoję na wszystkich pijących. Oczywiście każdy w przyczepie miał jakieś kubki, ale taki zwyczaj tam panował, zanim przybyłem. Tak to funkcjonowało, po co to zmieniać. Zasady: piło się swoje, polewało następnemu przy stole i tak w kółko – dosłownie. Niczym w F1 z okrążenia na okrążenie ubywało zawodników. Tak się Polonia bawiła!
Do radomskiego towarzystwa z czasem dojechali jeszcze inni, między innym pewna para z Opola. Skumplowaliśmy się z nimi i miałem z kim pić wermuty – tanie, słodkie i mocne były. Poza tym studiowali – jedyni oprócz nas – także mieliśmy wspólne tematy i pogląd na aktualnie wykonywaną pracę – co się bardzo chwaliło na emigracji. Następnie dojechali niewykwalifikowani polscy robotnicy z dolnośląskiego. Z tym, że słowo niewykwalifikowany określało nie tyle ich zawód – w końcu robili tam to samo co my, więc było to bez znaczenia – ale ich stan ogólny. Podstawy polskiego, potrzeby ograniczone do fizjologicznych i permanentne upojenie alkoholowe. Chociaż za to ostatnie nie mogę ich krytykować. Trzeba im przyznać pracowali lepiej niż ja, dla nich ta praca była bardzo ważnym źródłem dochodu, dla wielu być albo nie być, toteż starali się jak mogli, w przeciwieństwie do mnie, bo jak płatne od godziny to nie ma co zapieprzać jak wół.
Tak mijał czas, od jednej do drugiej wypłaty, do wszystkiego szło się przyzwyczaić. Libacje z jednaj szklanki w otoczeniu Animal Planet live, ścisk w caravanie (zdarzało nam się w nim robić imprezy nawet na 10-12 osób, ścisk był taki, że jak ktoś chciał do toalety to wychodził przez okno, żeby pozostali nie musieli się podnosić) i wizja powrotu do Polski z pieniędzmi – to było coś na co każdy czekał, a co mnie by ominęło.
Wracałem do Polski w samochodzie VW Polo załadowanym po dach, z niejakim Andrzejem – 40 letnim maszynistą PKP. Gość był zdecydowanie przyzwyczajony do prowadzenia pociągu, bo nie przywiązywał wagi do utrzymywania kierunku jazdy – zwłaszcza kiedy 2 razy zasnął i z tylnego fotela musiałem łapać za kierownicę. Wspomnę jeszcze fakt, że największa prędkość jaką rozwinął Andrzej to 70 km/h na niemieckiej auto-banie. W ten sposób po 22 h jazdy (normalnie jedzie się 11-13), zestresowany i niewyspany, ale za to jaki zarobiony wróciłem do Polski. Na bogatości, myk!


czwartek, 27 września 2012

Browaring nad Dunajem 19-25 III 2012 part 2

Dzień trzeci - czwartek
Kolejnego dnia opuściliśmy hostel i udaliśmy się na przystanek euroline, niestety odległego o jakieś 10 km od hostelu. W ostatniej chwili załapaliśmy się na nasz kurs. Ból by był gdybyśmy nie zdążyli, bo następny był za dwie godziny. Niemniej jednak dotarliśmy do Bratysławy. Zameldowaliśmy się w hostelu. Mimo iż było to dormitorium 12 osobowe, to oprócz nas była tylko jeszcze jedna para, która i tak przyjechała dopiero na noc. Ogarnęliśmy się i ruszyliśmy na miasto. Z niespodziewanie wielką satysfakcją chodziłem po miejscach w których byłem 5 lat wcześniej. Pokazałem Ani miejsce gdzie spałem na dziko z kolegą. Ten sam zamek, to samo stare miasto, nawet taka sama pogoda choć poprzednia wizyta w Bratysławie była w maju. Nic się nie zmieniło, no poza jedną rzeczą, teraz za piwo płaciliśmy w euro. Piwo na starówce kosztuje mniej więcej tyle co u nas, bo jakieś 7 złoty za Złotego Bażanta. 
starówka, w tym miejscu podzielona na pół szeroką arterią według komunistycznego projektu; btw. dobrze, że bloków tam nie wybudowali jak w Bukareszcie

centrum

zamek od strony Nowego Mostu

Wróciliśmy do hostelu robiąc po drodze zakupy w dobrze już znanym Tesco w centrum, które za komuny było jakimś supersamem. Kupiliśmy sporo browarów, tym razem wystrzegając się bezalkoholowych. Wróciliśmy do hostelu w którym kilkudziesięcioosobowa grupa angielskich rugbystów robiła różne dziwne rzeczy. W palarni spotkaliśmy rodaków przebywających w hostelu od kilku dni. Opowiadali historię o Anglikach z bieganiem nago, defekacją w miejscach publicznych i torsjami włącznie. Jeszcze tego wieczoru widzieliśmy bydło w angielskim wydaniu. Popiliśmy z Polakami i dowiedzieliśmy się o pewnym piwie z Tesco. Pandur – podobno po słowacku to pogardliwe określenie na milicjanta. Kosztowało 19 eurocentów, czyli mniej niż złotówkę, miało nieco ponad 3 %, ale rodacy zapewniali, że odpowiednia ilość może sponiewierać. Zalecane spożycie pod chipsy, także Tesco value. Koło 22:00 dotarła Cristina, piliśmy do 1:00 i umówiliśmy się na wspólny wypad do pobliskiego Devina. Skrajnie zmęczeni poszliśmy spać, by rano obudzić się z lekkim kacem.
Dzień czwarty - piątek
Poranek rozpoczęliśmy od browarku na kaca. Już lepiej, śniadanie i pakowania pod wypad do Devina. Wymeldowaliśmy się z hostelu, ale zostawiliśmy zbędny bagaż w hostelowej przechowalni. To jeden z plusów hosteli, za darmo można zostawić bagaż i wrócić po niego wieczorem. Jeszcze przed wyjazdem do Devina zwiedziliśmy część starówki wokół opery, po czym zaczekaliśmy na Cristinę na przystanku. Pół godziny i byliśmy na miejscu. Z daleka było widać stoki Małych Karpat i wystającą z brzegu Dunaju skałę na której osadzony był deviński hrad. Pełne słońce, lekki wiatr i przepiękna średniowieczna architektura wbudowana w naturę. Właśnie ciężko to dobrze opisać bez literackich umiejętności Byrona. W każdym razie spędziliśmy tam sporo czasu, odpoczywając, popijając browar na nadrzecznej skarpie wpatrywaliśmy się w piękny i modry Dunaj – jak o nim piszę w literaturze. 

Devin położony nad Dunajem i Morawą

hrad wbudowany w skałę
Warto zaznaczyć, że w tym miejscu Dunaj jest rzeką graniczną, przez co w czasach komunistycznych był przeszkodą do lepszego świata. Wówczas kilku Czechosłowaków uciekło do Austrii na lotni właśnie ze wzgórza devińskiego hradu.
Ciężko było wstać i ruszyć dalej, zwłaszcza, że czekał nas półtoragodzinny marsz na szczyt Devińskiej Kobyły. Mimo kilkudniowego zmęczenia tripem zdobyliśmy szczyt w godzinę. Szczyt – jak szumnie powiedziane, bo mierzył niewiele ponad 500 m n. p. m. W każdym razie sukces uwieńczyliśmy kolejnym browarem i posiłkiem opartym na bazie tego co Cristina wyniosła ze stołówki wiedeńskiego hostelu dzień wcześniej. Było smaczne, pierwszy raz jadłem bułkę z pasztetem i serem. Co tu dużo pisać, zeszliśmy z góry, a na przystanku hiszpańska koleżanka bardzo nam dziękowała za spędzony wspólnie dzień. Po powrocie do Bratysławy zakupiliśmy jedzenie na kolację i alkohol na wieczór oraz zaplanowany na północ autokar do Polski.
Po powrocie do hostelu bez żadnych problemów mogliśmy, odebrać bagaż, skorzystać z kuchni i łazienki oraz commun room z komputerami i internetem. Oczywiście wszystko w cenie poprzedniego noclegu. Pomijając serdeczność i życzliwość personelu to kolejny niezaprzeczalny plus hosteli, nie możliwy do spotkania w przypadku innych płatnych noclegów. Tego wieczora nadszedł też czas pożegnać się z naszą Hiszpanką. Bardzo miło ją wspominamy, żartowała, piła z nami browary, robiła skręty dla Ani i nauczyła ją w związku z tym zwrotu o który Ani słownictwo jest bogatsze, czyli; could you role me a cigarette? Z hostelu wyszliśmy dopiero koło 23:00. Z drogi na autobusową stanice zapamiętamy jeszcze Panią przechodzień, która pokierowała nas: „trista metrów prosto, a dalej nadchodką i już je stanica”. Życzliwość ludzi spotkanych, w Wiedniu, czy w Bratysławie nieraz onieśmielała i tym samym sugerowała porównanie z polskimi realiami w tej kwestii..
Szczęśliwi i wykończeni wsiedliśmy do busa do Polski, zajęliśmy podwoje fotele i padliśmy. Ja spałem niemal całą drogę, gorzej Ania, bo nie zwykła do spania w busie. To by było na tyle. Pozostają niezapomniane wspomnienia, przeżycia, znajomości póki co zakończone na liście facebookowych przyjaciół, cała masa zdjęć i odciski na nogach. Najważniejsza jest jak zawsze satysfakcja, po prostu z faktu bycia, przeżycia ciekawych chwil i świadomości, że mimo niewielkiego funduszu wyrwaliśmy się z codziennej melancholii robotniczego miasta, w którym przydałoby się – jak mówił filmowy klasyk - trochę polotu i finezji.

środa, 26 września 2012

Browaring nad Dunajem 19-25 III 2012 part 1

Bo we Wiedniu nie byłem.
A termin? Co prawda w cesarskich ogrodach nie wiele roślin w marcu kwitnie, ale (tu jak mówi porzekadło wszystko co przed „ale” się nie liczy) chciałem się gdzieś wyrwać. Wiedeń-Bratysława-Devin, czyli browaring nad Dunajem.

Zanim wyjazd przybrał właściwy bieg spraw i mogliśmy się napawać cesarską architekturą, trzeba było dotrzeć na miejsce. Podróż rozpoczęliśmy z Warszawy tanią linią autobusową. Rok temu w Hiszpanii pisałem, że u nas takich autokarów długo jeszcze nie będzie. A tu są, klimatyzacja, internet WiFi, toaleta,  a bilet? W cenie nocnej taksówki przez pół większego miasta. W każdym razie wyjeżdżamy w poniedziałek o 18:00, by na miejsce dotrzeć około 6:30 rano.
Dzień pierwszy – wtorek
Przeciągamy się po wyjściu z autobusu i wyrzucamy opróżnione butelki. Spacer w kierunku hostelu rozpoczynamy od zmylenia kierunku. Na szczęście w porę się orientujemy, a przechodnie są nadzwyczaj pomocni, widząc nas z mapą sami podchodzą i oferują pomoc. Ania jest w ciężkim szoku, no cóż mało jeździ. Wreszcie nieco zniecierpliwieni docieramy do hostelu. Zależało nam na jak najszybszym zabookowaniu miejsc, bo nie zrobiliśmy tego przez internet. Później się okazało, że mieliśmy sporo szczęścia bo nasi pozostali współlokatorzy musieli zmieniać pokój co noc z uwagi na to, że ich łóżka były przez kogoś wcześniej zarezerwowane. Obsługa w hostelu jak zawsze miła. Dostaliśmy xero z turystycznymi atrakcjami oraz co najważniejsze plan miasta i bony na piwo w hostelowym klubie. Niby swój plan już mieliśmy, ale jeszcze tego samego dnia gdzieś mi wypadł, w dodatku ten był praktyczniejszy. Zostawiliśmy rzeczy w przechowalni bagażu i udaliśmy się na miasto. 
Zaczęło się zwiedzanie. W telegraficznym skrócie to opera, następnie Hofburg – czyli siedziba cesarza, na przestrzeni wieków rozbudowywana o kolejne skrzydła stała się w latach 1814 -1815 miejscem obrad kongresu wiedeńskiego. Piękny Volksgarden naprzeciw parlamentu. Ratusz, uniwersytet, muzeum sztuki i wiele innych idąc wzdłuż Ring czyli obwodnicy starówki Wiednia. Po dotarciu do kanału dunajskiego kierujemy się do ścisłego centrum, pod katedrę Świętego Stefana. Moc atrakcji i jeszcze więcej turystów. Pokręciliśmy się po starówce i spoczęliśmy na browarku w knajpie usytuowanej na deptaku. Nie było dramatu 3,6 euro za półlitrowe piwo. Orzeźwieni wróciliśmy do hostelu, była 14:00. 
Hofburg
ratusz

parlament
Ogarnęliśmy się, zjedliśmy, współlokatorom ze świata wytłumaczyliśmy co to jest grzałka do gotowania wody. Była to dla nich spora niespodzianka, jednak nie tak wielka jak sposób w jaki chłodziliśmy alkohol, czyli na parapecie za oknem – noce były dość zimne. Dla nas to było oczywiste, dla niech nie. Mówiąc o nich mam na myśli koleżanki z Korei, Hiszpanii i Australii oraz kolegę z Indii. Zresztą on w ogóle nie pił. Sumi – wesoła dziewczyna, pielęgniarka z Seulu wyposażona w – jak się nam wydawało – drogi sprzęt Samsunga, była dobrą towarzyszką tego wieczoru. Podczas późniejszej rozmowy okazało się, że pominięcie kosztów eksportu i kilku procentowy vat sprawiają, że smartphone kosztuje tyle co u nas zwykły telefon z najniższej półki Media martk, a lustrzanka nie wiele więcej niż mój aparat, który według fotografów nadaje się do robienia zdjęć na imieninach u cioci.. 
Wraz z Sumi ruszyliśmy w miasto pokręciliśmy się po centrum oglądając to samo co za dnia i popijając piwko. Późnym wieczorem wróciliśmy do hostelu, gdzie zrealizowaliśmy wspomniane wcześniej kupony na browar. Niestety okazało się, że już nas zassało i trzeba było dokupić jeszcze po dwa piwa. Rzecz jasna takie normalne, czyli półlitrowe, nie takie gratisowe 0,2. Z rzeczy godnych zapamiętania tamtego wieczoru jest posiłek Sumi. Po pierwsze bardzo smaczne, po drugie bardzo ostre. Po kęsie ryżu z czymś tam, paliło mnie jak po kebabie z ostrym sosem. Dobrze, że miałem browar pod ręką. A drobna Azjatka wcinała tylko się jej uszy trzęsły. Co ciekawe, przed snem raczyliśmy naszych współlokatorów smakową wódką 36%, nie powiem jaką, żeby nie reklamować grejpfrutowej lubelskiej. Alkohol przypadł do gustu Cristinie – wspomnianej wyżej Hiszpance, a Sumi, która przed chwilą zjadła super ostre danie z kubka nie mogła przełknąć trunku – tak ją w gardło paliło te 36%. Widać, co kraj to i gardło inne. Nie mniej jednak skumplowaliśmy się z Cristiną, co miało istotny wpływ na przebieg naszej wycieczki, bynajmniej we Wiedniu. Ale o tym dalej.
Dzień drugi - środa
Nazajutrz mieliśmy prosty plan. Schönbrunn, Prater, Dunaj i to co po drodze interesującego. Na spacer do Schönbrunn z centrum wprosił się kolega z Indii, Ravi. Zdawało się, że po drodze zaczął żałować, bo nie pojechaliśmy metrem, a poszliśmy piechotą. Jakieś 1,5 godziny dobrego marszu. Koniec końcem na miejscu chyba przestał żałować, bo Schönbrunn wymiata. Mnie przypominał Wersal, w sumie założony z tym samym zamysłem podmiejskiej rezydencji cesarza. Przepiękne ogrody, rzeźby, pierwszy na świecie ogród zoologiczny, a co najważniejsze architektura. Moc atrakcji, jeszcze więcej plenerowych zdjęć i odpoczynek na ławce z browarem w cesarskim ogrodzie. Szał. Wycziłałtowani ruszyliśmy w drogą powrotną, tym razem metrem. Pożegnaliśmy się z Ravim, który śpieszył się na busa do Amsterdamu. 
Schönbrunn

Prater
Podjechaliśmy pod Prater – kiedyś park łowiecki Habsburgów, od połowy XVIII wieku otwarty dla mieszkańców, dziś ośrodek wypoczynkowo-sportowy na terenie którego znajduje się park rozrywki. Moc atrakcji, przeróżne maszyny, karuzele, koła, rollercoaster i inne które nawet ciężko nazwać. Niestety jak na polskie realia wszystko za drogo, poza ty wsiadając na wspomniane maszyny ryzykowało się utratę zawartości żołądka, co było prawdopodobne ze względu na zaawansowany browaring prowadzony przez nas od chwili przyjazdu. Dlatego też zamiast karuzeli wybraliśmy kolejny browar, chleb i turystyczną. Dalej ruszyliśmy nad Dunaj, Pospacerowaliśmy nad brzegiem, weszliśmy na most, porobiliśmy zdjęcia i w zasadzie tyle. Nadchodził zmierzch, a do hostelu ponad godzina marszu. Po drodze tradycyjny wurst i zakupy w Billi. Warto zaznaczyć, że był to nasz ulubiony sklep w Austrii. Po pierwsze zawsze był po drodze, po drugie to chyba najbardziej popularny dyskont, przynajmniej we Wiedniu. Choć widzieliśmy też inne, takie same jak w Polsce, to znaczy logo było identyczne, ale nazwa lokalna. 
Dunaj
Jako, że czuliśmy się smakoszami browaru, to próbowaliśmy wszystkiego. Dlatego też zwykle zdejmowałem po jednym, dwóch piwach każdej marki z półki i wkładałem do koszyka. Tym razem również tak zrobiłem. Niestety podczas spożycia okazało się, że jedno było zepsute, a konkretnie po dokładniejszych oględzinach puszki stwierdziliśmy z żalem – bezalkoholowe. No cóż i takie combo breakery się zdarzają, ale uczą na przyszłość czytać co się kupuje nawet w dziale z ulubioną substancją.
To be continued

wtorek, 25 września 2012

Beskid Niski – najdziksze miejsce w Polsce

Na pierwszy rzut oka te góry szału nie robią. Najwyższe szczyty nie sięgają nawet 1000 m. n. p. m.. Zazwyczaj zarośnięte wysokimi drzewami szczyty i stoki nie nagradzają za wysiłek pięknymi panoramami jak tatrzańskie turnie, czy bieszczadzkie połoniny. Zlokalizowane pomiędzy wcześniej wspomnianymi pasmami nie mają rozwiniętej infrastruktury turystycznej, o knajpach i spa – z wyjątkiem Krynicy Górskiej, gdzie Beskid się zaczyna – można zapomnieć. Baza noclegowa w porównaniu do pozostałych gór w Polsce jest beznadziejna, żeby nie powiedzieć, że nie ma jej prawie wcale. 
idzie na burze, idzie na deszcz

biwak w korycie rzeki

zarośnięte szczyty, widok z Koziego Rzebra
To po co tam jechać?
Po pierwsze to najdziksze góry w Polsce i można odpocząć od ludzi. Pomijając wsie do których schodziłem ze szlaku i studencką bazę, to w tych górach przez tydzień nikogo na szlaku nie spotkałem.
Po drugie to miejsce, gdzie obcuje się z zapomnianą historią. Cmentarze z pierwszej i drugiej wojny światowej zlokalizowane gdzieś w środku lasu z dala od drogi. Osady i cerkwie po Łemkach wysiedlonych stąd po I wojnie światowej.

cerkiew jak się patrzy, projekt bardzo popularny, bo po trasie spotkałem kilka identycznych
Po trzecie „pół survival”. Tu trzeba nosić z sobą namiot, bo spać nie ma gdzie; jedzenie, bo sklepy są co kilkanaście kilometrów i zwykle z dala od szlaku. Z wodą pitną nie ma problemu bo liczne źródła są tu krystalicznie czyste. Trzeba tylko pamiętać by nie pomylić źródła z potokiem, zwłaszcza za wsią, gdzie te służą za wodopój dla bydła. Umyć się też jest gdzie, potoki zanim wpłyną do wsi są bardzo czyste. Ugotować też coś zawsze można, drewna na ognisko jest pod dostatkiem, tyle że garnek trzeba dźwigać.

Po czwarte mimo niewielkiej wysokości, tu też się można zmęczyć. Wbrew pozorom niektóre szczyty charakteryzują się dość dużą stromizną i wysokością względną. Jednak powodem największego wysiłku jest ekwipunek, który trzeba z sobą nosić – a jest tego trochę kiedy zakłada się tygodniowy lub dłuższy marsz. Jeśli do tego doda się upał – na który trafiłem – to można się mocno zmęczyć.
Po piąte można tam spotkać ludzi Beskid Niskiego, bo kto raz tam pojechał będzie chciał wrócić. Poza szlakiem – na którym nikogo nie spotkałem – najłatwiej natrafić na takich w bazach i chatach studenckich. Bazy to nic innego jak kilka większych namiotów, palenisko i ujęcie wody przy najbliższym źródle. W sumie jak się ma własny namiot, to ma się to samo niemal gdziekolwiek w Beskidzie. Chaty studenckie, to prowizoryczne schroniska zlokalizowane w domach z których wysiedlono Łemków lub w budynkach po upadłych PGRach. W jednych i drugich o elektryczności, kanalizacji i zasięgu sieci komórkowych można zapomnieć. Nocleg za kilka złotych. Atmosfera przy ognisku warta o wiele więcej.
Studencka baza w Regietowie
Jeśli ktoś czytał prozę Stasiuka albo oglądał Wino truskawkowe, to wie jak w Beskidzie życie wygląda. To nie są góry dla każdego. Bardzo dobrze, bo jak się szuka ciszy i spokoju, to w kraju nie znam lepszego miejsca.

poniedziałek, 24 września 2012

Ogłoszenia drobne

Podczas każdej, krótszej lub dłuższej wycieczki oprócz zabytków, parków i innych nieruchomości które warto zobaczyć, dostrzegamy napisy na murach lub też ogłoszenia o intrygującej treści. Jedni są zbulwersowani, że ktoś niszczy elewacje budynków inni większą wagę przywiązują do poruszanej treści. Pomijając kwestie ewentualnego wandalizmu, można dość łatwo uszeregować te wszystkie inicjatywy. I tak mamy treści:
  • polityczne
  • patriotyczne / lokalno-patriotyczne
  • klubowe (mistrzami są fani piłki nożnej z Łodzi)
  • ogłoszenia/apele
  • sentencje
  • radomskie
Wybrane przykłady z mojej „galerii”.
Przyporządkowanie według własnego uznania.
Mediolan

Cluj-Napoca

Gubałówka

cerkiew, Czerniczyn pod Dołhobyczowem

katedra w Zamościu

Wiedeń

na trasie E371, pod Rzeszowem

Budapeszt, Góra Gellerta

Lwów jak się patrzy
Kijów