Relacja z V 2011, przez co jest anachroniczna i nie całkiem pasuje do pozostałych wpisów. Za to zamieszczona z myślą o koleżance Izie, która aktualnie mieszka w Kadyksie. Enjoy.
Dlaczego Andaluzja?
Bo kolega był na Erasmusie w Sevilli, więc było gdzie za darmo
zamieszkać, a bilety w promocji – tańsze niż expres z Warszawy
do Gdańska – oczywiście w opcji z bagażem podręcznym.
Pierwsze dwa dni
postanowiłem przeznaczyć na zwiedzanie Sevilli dlatego jak
najszybciej z rozgrzanej płyty lotniska w Maladze przesiadłem się
do klimatyzowanego autokaru do stolicy Andaluzji. We wnętrzu
autokaru było widać „zachód” - skórzane fotele, prywatne
słuchawki do radia, monitory LCD i prowiant na drogę. W
nieoczekiwanie komfortowych warunkach dotarłem do celu w porze
obiadowej. Pierwsze co uderza, poza upałem – Sevilla nosi miano
najcieplejszego miasta Hiszpanii - to rosnące na ulicach wysokie
palmy i drzewa pomarańczowe. Dla kogoś z Polski, kto pierwszy raz
był w klimacie podzwrotnikowym roślinność jest zachwycająca, bo
całkiem inna niż u nas. Swoje pierwsze kroki kieruję gdzieś na
starówkę w poszukiwaniu ciekawych budowli i ulic – a są one
wszędzie. Drogi szukam na podstawie planów znajdujących się na
przystankach autobusowych, by po jakiejś godzinie odnaleźć
informację turystyczną i zdobyć gratisowy plan miasta z
zaznaczonymi zabytkami i mini przewodnikiem. Od teraz zwiedzanie ma
zdecydowanie bardziej zorganizowany charakter. Systematycznie
oglądałem i fotografowałem miasto. Wielkie wrażenie wywierały
nie tylko wspominania wcześniej roślinność, ale przede wszystkim
elementy muzułmańskie w lokalnej architekturze, to tzw. styl
mudéjar, czyli połączenie elementów chrześcijańskich z
muzułmańskimi. Widoczny przepych wynika z królewskiego monopolu na
handel z koloniami jaki Sevilla miała od 1503 do 1717, kiedy to
musiała podzielić się z Kadyksem. To właśnie na czas odkryć
geograficznych przypada czas największej prosperity miasta. Napływ
kruszcu zza oceanu wyjaśnia istnienie ogromnej katedry, archiwum
Indii i ciężkiej do zliczenia liczby pałaców i kościołów.
Pięć godzin
krążenia po mieście w około 25-30°C
w cieniu było dość wyczerpujące, na szczęście mogłem się
wspomagać mineralną z autokarowego prowiantu i turystyczną z
Polski. Wieczorem spotkałem się pod katedrą z kolegą u którego
miałem mieszkać. Udaliśmy się na stancję, po drodze zakupując
hiszpańskie specjały. Na miejscu okazało się, że Maciek mieszka
z trzema ślicznymi Hiszpankami. Pierwsze wrażenie dodatkowe
wzmocnione buziakiem zapoznawczym – taki tam zwyczaj – niestety
przepadło zaraz po tym jak żadna nie zrozumiała „nice to meet
you”. U nas niemal każdy młody zrozumie podstawy po angielsku,
tam zazwyczaj mówi się albo dobrze, albo wcale. Kolega tłumaczy,
że hiszpański w Andaluzji też ciężko zrozumieć, bo mają taką
gwarę, coś jak u nas polski na Śląsku. Twierdzą, że inne języki
im nie potrzebne, bo na wczasy to można jechać gdzieś do Ameryki
Południowej, albo do Meksyku.
|
Sevilla |
|
bardzo kwaśne |
|
katedra |
Po konsumpcji
chorizo, czyli tamtejszej kiełbasy wieprzowej zapitej lokalnym
winem, kolega postanowił pokazać mi miasto, czyli jak na studenta
przystało oprowadził mnie po knajpach znajdujących się w pobliżu
zabytków. Jedną z nich była knajpa naprzeciw Dawnej Fabryki Cygar
– równie pięknego i ogromnego budynku pełniącego dziś funkcje
rektoratu Uczelni. Zimne piwo i lokalne przekąski smakują niezwykle
przy stolikach zorganizowanych pod palmami w otoczeniu zabytków.
Takie nocne zwiedzanie Sewilli będzie charakterystyczne dla tego
wyjazdu. Kelner w jednej z knajp zagadał do mnie po hiszpańsku.
Pytam się Maćka, co nie widać, że przyjezdny jestem? - „Widać,
ale ubrany jesteś jak miejscowy”. Chodziło o to, że maj jest
jeszcze zimnym miesiącem, zatem Hiszpanie noszą długie spodnie i
zakryte buty, zaś turystę rozpozna się nie tylko po aparacie
fotograficznym na szyi i mapie w ręce, a po krótkich spodenkach i
sandałach na nogach. Wracamy kiedy zamykają ostatni bar, uliczne
termometry wyświetlają 25°C,
a przecież jest już 1 albo 2 po północy i początek maja.
W drugi dzień w
Sevilli postanawiam zajrzeć do muzeów, katedry, kilkunastu
kościołów, na liczne place i skwery. Dzień zaczynam od spaceru po
Prado de San Sebastian, następnie jest Plaza de España.
Miejsce zachwycające swoją majestatycznością, jak i
szczegółowością. Na mozaikach przedstawione są prowincje
hiszpańskie, ich mapa, herb i charakterystyczny moment z ich
historii.
|
Plaza de España
|
|
bohaterowie Cervantesa na jednej z mozaik |
Następnie przez
park Marii Luizy docieram do Muzeum Sztuki i Muzeum Archeologicznego.
Z powrotem kieruję się do centrum, po drodze liczne kościoły i
pałace, których nie sposób wymienić, no chyba, że przepisałbym
zawartość planu miasta. Zdjęć nie ma końca. Docieram do Alcazar,
spadku po muzułmanach, przebudowanego przez chrześcijańskich
królów, przepiękne miejsce, którego nie trzeba reklamować, ani
opisywać, wszak jest to chyba najlepszy przykład stylu mudéjar.
Zdjęcia znacznie lepiej oddają atmosferę miejsca. Niestety, żeby
się tam dostać, trzeba swoje odstać, ale dzięki temu mogłem
poczynić pewne obserwacje. W godzinnej kolejce niemal wszyscy mieli
krótkie spodnie i sandały, a poza kolejką tylko ci z aparatami
fotograficznymi na szyi i mapą w rękach. Po dwóch godzinach
spaceru po królewskim pałacu i jego ogrodach wychodzę by udać się
do Katedry Najświętszej Marii Panny– największego kościoła
gotyckiego na świecie. Wewnątrz znajduje się między innymi grób
Kolumba i ołtarz pokryty 3 tonami amerykańskiego złota! Robi
wrażenie, ale w cenie biletu do katedry jest jeszcze wejście na
Giraldę, czyli przykatedralną dzwonnicę, dawniej będącą
minaretem. Wysoka na 93 metry jest najlepszym punktem widokowym w
mieście. Piękny widok na starówkę, kościelne dzwonnice i mosty
na Gwadalkiwir.
Popołudnie
postanowiłem spędzić w dawnej żydowskiej dzielnicy La Macarena. W
porównaniu do centrum, wszystko jest mniejsze, ale i liczniejsze. Od
ulic i kościołów począwszy, na sklepach i cenach w nich
skończywszy. W tej dzielnicy jest kila perełek, jak na przykład
Bazylika La Macarena, liczne klasztory i mury miejskie. Wszystko to w
dość ciasnych uliczkach, czasami istnienie jakiegoś kościoła,
czy klasztoru zauważałem mijając jego drzwi. Przestrzeń
rozpościera się wychodząc poza dawne mury miasta. Przede mną
ukazuje się reprezentacyjny parlament Andaluzyjski, instytucja
stojąca na straży autonomii udekorowana flagami: Andaluzji,
Hiszpanii i Unii Europejskiej. Z tego co zauważyłem to flaga
Andaluzji jest na każdym urzędzie zaraz obok państwowej. Lubią
podkreślać swoją autonomię.
Powracając do
mieszkania zahaczyłem o pozostałe zabytki będące na turystycznym
planie miasta. Wieczorem udałem się na spacer wzdłuż
Gwadalkiwir. Popijając piwo mijałem liczne grupy, przeważnie
młodzieży umilające czas rozmową, czasem grą na gitarze i piwem.
Miejscowi zapewnili nas, że pić nie można, ale dopóki się jest
spokojnym policja nie interweniuje. Będąc przy kwestii alkoholu, to
Hiszpanie nie dopijają dużego piwa do końca. Zastanawiam się czy
wynika to z tego, że piją dość wolno i piwo się nagrzewa i
rozgazowuje, czy z jakiegoś zwyczaju. Nie mniej jednak mijając
Złotą Wierzę, czyli dawny skład złota z kolonii, przeszliśmy
przez jeden z mostów na Trianę – dzielnicę w której narodziło
się flamenco. Szok jeszcze większy niż dla turysty porównującego
warszawską starówkę z warszawską Pragą. Niezwykle ciasna
zabudowa, wąskie uliczki ze świetnymi małymi knajpami znacznie
tańszymi niż tej po „lepszej” stronie Gwadalkiwir, w witrynach
liczne prace miejscowych artystów. Zatrzymujemy się w Bar Santa Ana
zlokalizowanego pod murami kościoła od którego owy przybytek wziął
nazwę. Mimo później godziny niemal wszystkie stoliki były zajęte,
wniosek: dobrze karmią. Faktycznie jedzenie smaczne i tanie i jak to
w Hiszpanii, do zamówionego jedzenia dostajemy czipsy (tu także
chleb) za które sobie doliczą. Taki zestaw obowiązkowy, coś jak
w-zetka i kawa w filmie Barei. Idziemy dalej, na nadrzecznej ulicy
Belis mijamy dużą ilość klubów z których dochodziła muzyka
grana w MTV i co jakiś czas wyłaniały się skąpo odziane
kelnerki. Te swoją aparycją i tekstem typu: „hey boys you wanna
join us, uno mojito - uno euro”, bardzo zachęcały do wstąpienia.
Oprócz gościa sprzedającego bilety na autobus turystyczny po
mieście był to jedyny przypadek kiedy ktoś zagadał do mnie po
angielsku. Nie mniej jednak była 2 nad ranem, byłem pewien, że te
drinki nie są po euro, a na pewno w euro, ponadto za kilka godzin
musiałem wstać. Kadyks czekał.
Kilka godzin snu i
około dwugodzinna podróż autokarem do Kadyksu w połowie
poświęcona na spanie. Wszystko, żeby zobaczyć jak najwięcej w
jak najkrótszym czasie. Już przy wjeździe do miasta wyjaśnia się
dlaczego miasta nie zdobyły wojska napoleońskie w Hiszpańskiej
Wojnie o Niepodległość. Położenie na obwarowanym półwyspie
obstawionym od oceanu angielską flotą umożliwiło zebranie
Kortezów i przygotowanie pierwszej hiszpańskiej konstytucji.
Dojeżdżam na miejsce, najpierw szukam drogi do informacji
turystycznej, żeby zdobyć mapę, bo niezbędne informacje
przywiozłem wydrukowane z Polski. Niestety pytani Hiszpanie, mówią
tylko po hiszpańsku, co wydłuża moją drogę. Ni to po angielsku,
francusku, czy włosku. Dramat, na szczęście spotykam turystów z
Francji, to jest sukces, bo poznałem drogę do informacji
turystycznej. Dalej wszystko zgodnie z planem. Zwiedzam według
wybranej przez siebie kolejności wszystkie punkty zaznaczone na
mapie w kolejności najbardziej efektywnej moim zdaniem. Warto
wspomnieć, że na otrzymanym planie było cztery tematycznie
przygotowane trasy, których odwzorowanie znajdowało się na
miejskim bruku. Idąc wzdłuż linii określonego koloru bez
zaglądania w plan można zwiedzić miasto, bardzo ciekawe
rozwiązanie jak dotąd nigdzie indziej przeze mnie nie spotkane.
Najpierw udałem się na nadbrzeżne fortyfikacje w skład których
wchodzi Castello de Santa Catalina oraz wysunięty kilkaset metrów w
ocean Castello de San Sebastian do którego wiedzie Passeo Fernando
Quinones – wąska droga palona słońcem, miotana wiatrem i falami
rozbijającymi się o skały. Dla mnie to najbardziej pamiętne
miejsce w Kadyksie. Kręcąc się pomiędzy głównymi atrakcjami
miasta, takimi jak Katedra z katakumbami i muzeum opływającym w
złote precjoza epoki kolonialnej – tak, tu też widać tamten
okres prosperity – znajduje czas na leżakowanie na obu miejskich
plażach. Spacerując po ciasnych uliczkach, odwiedzam liczne sklepy
z pamiątkami i artykułami gospodarstwa domowego. Sklepy te
przypominają swojskie „wszystko po 4 zł”, zazwyczaj prowadzone
przez Azjatów oferują bardzo korzystne ceny. W jednym z nich
nabywam sztandarowe pamiątki, czyli hiszpańskie wachlarze z Chin.
Jak brzmi popularne hasło sklepów z pamiątkami? Nie ważne gdzie
jesteś, wszystko co tam kupisz i tak wyprodukowano w Chinach.
|
Kadyks |
|
Castello de San Sebastian |
Podczas spaceru po
ciasnych uliczkach Kadyksu od razu nasuwa się porównanie do
Sevilli. Jak bardzo różnią się te miasta, brak monumentalnych
budowli, skwery zamiast rozległych parków, ciasne uliczki zamiast
alei i bulwarów. No cóż taki wymóg osadnictwa na półwyspie,
rozrastać się można już tylko w wzwyż. W pamięci utkwiła mi
jeszcze jedna sytuacja. Kiedy robiłem zdjęcie ratusza podszedł do
mnie Hiszpan i wskazując na flagi powiewające na ratuszu
powiedział: „ta jest dla Hiszpanii, ta dla Andaluzji, a ta dla
Kadyksu. Jestem z Kadyksu z Andaluzji a w końcu z Hiszpanii”.
Jeszcze tylko droga powrotna do Sewilli i ostatnia noc „zwiedzania”
miasta. Nazajutrz dzień i noc w Maladze.
|
ratusz w Kadyksie |
Pociąg pospieszny z
Sevilli do Malagi zachwyca szybkością, czystością i internetem
wi-fi na pokładzie. W budynku dworca spore centrum handlowe i punkt
informacji z gratisowymi planami. W mieście Picassa i Banderasa
warte zobaczenia oprócz katedry, kilku kościołów i Muzeum Sztuk
Pięknych, czy areny corridy jest przede wszystkim góra Gibralfaro i
Alcazaba, czyli zamek.. Najpierw nad tym nadmorskim wzgórzu
amfiteatr i fortece wznieśli Rzymianie, następnie na jego ruinach
Maurowie wybudowali swój Alcazaba w XI w. dla ochrony portu. Zaś
dla ochrony Alkazaby od strony gór w XIV w. wznieśli fortyfikacje
nieco wyżej zwane dziś Zamkiem Gibralfaro.
|
widok z Gibralfaro |
Dziś oprócz murów
zamków, i rzymskiego amfiteatru zwiedzać można muzeum
archeologiczne zlokalizowane w komnatach zamku na Gibralfaro. Wśród
eksponatów znajduje się makieta przestawiająca Malagę w 1791
roku. Ufortyfikowane wzgórze jest genialnym punktem widokowym. Przy
300 dniach słonecznych w roku w Maladze prawdopodobieństwo
zobaczenia przepięknej panoramy miasta jest co najmniej duże.
Robiąc zdjęcia łatwo dostrzegam wyróżniającą się wieże
katedry. Przyzwyczaiłem się do widoku dwóch wież gotyckich
katedr. Tak by było i tym razem gdyby dokończono budowę drugiej
wieży. Fakt ten stał się powodem na określenie katedry mianem „la
manquita" to jest małej, jednorękiej damy. Widać tu zabrakło
amerykańskiego kruszcu.
Wieczór postanawiam
spędzić na znanej miejskiej plaży Malagueta. Cień palm, szum
morza i zimne piwo pozwalają odpocząć po pokonaniu licznych
schodów na wzgórzu w jak dla mnie palącym majowym słońcu. Na
koniec spacer wzdłuż plaży utwierdził mnie w zasłyszanej opinii,
że hiszpańskie plaże oblegane są przez niemieckich turystów.