niedziela, 21 maja 2017

Batumi - Miami wschodu

Wizyta w nadmorskim kurorcie była zaplanowana jako odpoczynek po górski trekkingu. Nasza wiedza co do miasto ograniczała się w zasadzie do sprawdzenia głównych atrakcji w trip advisorze i podśpiewywania przy winie Batumi, eh Batumi, herbaciane pola Batumi w trakcie drogi nad morze. Do Batumi podczas tych wakacji zawitaliśmy dwukrotnie, najpierw w drugiej połowie czerwca, później na początku lipca. Różnica była znacząca w pogodzie, zwłaszcza ilości opadów, temperaturze wody w morzu i  zagęszczeniu turystów przechadzających się po przymorskim parku. Bo należy pamiętać, że klimat określany jest mianem subtropikalnego, także w ciągu roku dość sporo pada z wyjątkiem lipca i sierpnia, gdzie wartość opadów jest najniższa, a jedocześnie ilość dni słonecznych największa.







Dlaczego Batumi przypomina mi Miami (w USA nie byłem)? Bo jako dziecko byłem fanem serialu Miami vice. I trudno nie znaleźć analogii w tym jakie wrażenie robi Batumi. Przy wjeździe od północy w oddali ukazują się wieżowce górujące nad miastem tuż przy miejskiej plaży, dalej mija się port i wjeżdża na miejskie bulwary. Wjazd do miasta od południa (przy naszej drugiej wizycie) to podróż przez dzielnice nowoczesnych apartamentowców by dalej wjechać na rozświetlone bulwary. Wówczas mieliśmy szczęście jechać przez miasto w środku nocy. Nadmorski bulwar, obsadzony podświetlonymi palmami, opuszczamy szyby w aucie, czuć rześkie morskie powietrze. Mijamy rozświetlone hotele i kasyna. I to jest scena jak z Miami vice, tylko, że zabrakło Ferrari Daytona jakim w serialu jeździli Ricardo Tabbs i Sonny Crockett. Zamiast tego wiezie nas gruziński inżynier swoim terenowym fordem i to aż z Przełęczy Goderdzi. Ale nie można narzekać, bo za darmo!









Podczas pierwszej wizyty w Batumi okazało się, że trafiliśmy do tego samego hostelu, co poznani dzień wcześniej w Ushguli Polacy. To co nas połączyło to najniższa cena za nocleg w mieście. Dlatego mieliśmy z kim kibicować przy wieczornym meczu Polska - Irlandia Północna. W międzyczasie spotkaliśmy się z Gruzinką Sofią koleżanką Gosi ze jakiegoś studenckiego programu w Barcelonie. Sofia jak na Gruzinkę przystało, dumna ze swojego kraju i jego walorów, przyniosła herbatę z pól Batumi i butelkę swojskiego wina bardzo mile widziany gest. Co do herbaty to już po powrocie do Polski moja Mama stwierdzała z zadowoleniem, że smakuje jak gruzińska herbata z żółtą etykietą, którą można było nabyć w czasach socjalistycznego dobrobytu. Wracając do Gruzji, to Sofia nie poprzestała na swojskich suwenirach, ale i zabrała nas do gruzińskiej knajpy na chinkali. To takie pierogi tylko lepione w inny kształt i nadziane surowym mięsem, przez co woda w środku po zagotowaniu przypomina rosół. Konsumpcja wygląda w ten sposób, że nadgryza się ciasto, wypija ten rosół i dalej to już normalnie spożywa oczywiście rękami.

W czasie rozmowy z Sofią okazało się, że w ramach promocji miasta jakaś polska piosenkarka nagrała piosenkę o Batumi. Sofia zanuciła Batumi, eh Batumi i już wiedzieliśmy, że należy się spodziewać coveru kawałka Filipinek z lat 60-tych. Internety szybko powiedziały, że chodzi o Natalię Lesz. I o ile fanem oryginału, ani coveru nie jestem, to teledysk do coveru pokazuje bezsprzecznie piękno Batumi polecam obejrzeć.
W ogóle to wszędzie w biuletynach jest napisane, że Batumi to stolica regionu Adżarskiego. Nie jest to bez znaczenia. Po pierwsze Adżarami określa się muzułmańskich Gruzinów, którzy niegdyś stanowili nawet 75% ludności regionu, w stosunku do 25% chrześcijan dziś ten stosunek jest odwrotny. Po drugie region ma swoją kuchnię. I tak najważniejsze jedzenie w Gruzji, czyli chaczapuri, ma też swoją lokalną odmianę. Ciasto drożdżowe zawinięte w „łódeczkę”, w środku ser, masło i jajko jest pyszne.

Dlaczego Batumi ma tak ugruntowaną pozycję w turystyce? Tam jest co robić. Plaża nie jest tutaj najlepsza, bo jest kamienista, woda super przejrzysta też nie jest z uwagi na kamieniste ciemne dno. Za to ogromną różnicę robi miasto, klasyczna zabudowa willowa z początku XX wieku, gdzieś pomiędzy wkomponowane kościoły i meczety. W przymorskim parku znajdziemy bambusowy las, mini zoo z egzotycznymi ptakami i niezliczone palmy. Obok wyrastają drogie hotele, kasyna i raczej turystyczne restauracje. Oprócz tego park jest pełen rozrywek na powietrzu, stoły do ping ponga i bilardu mają sporą atencję wieczorem, kiedy jest już chłodniej. Fontanny i pomniki znane z pocztówek mają wzięcie na pamiątkowych fotografiach, a promenadowe knajpy pełne są zamożnych turystów głównie z Rosji. Tak jak plaże Hiszpanii zdominowane są przez Niemców, tak te nad Morzem Czarnym przez Rosjan.


















Podczas pobytu w Batumi odwiedziliśmy jeszcze ogród botaniczny. Zazwyczaj najlepsze okazy flory nie wzbudzają u mnie żadnych emocji, ale tu ze względu na subtropikalny klimat autorzy mogli sobie pozwolić na wiele. Do tego ogród zlokalizowany jest na wzgórzu z piękną panoramą na miasto, morze i okoliczne wzgórza. Polecam zarezerwować na ten spacer 2-3 godziny i coś zimnego do picia piwerko najlepiej. Do parku dostaliśmy się i wróciliśmy autobusem miejskim koszt nieduży. Powrót upłynął nam na rozmowie z kierowcą ciekawym naszych wrażeń na temat Gruzją. Po drodze minęliśmy rafinerię. Kierowca wytłumaczył, że przetwarza się tam ropę przesyłaną rurociągiem z Baku i dalej wysyła tankowcami w świat. Co także poza turystyką tłumaczy prosperitę miasta.




Jeszcze tego samego dnia udaliśmy się podmiejską marszrutką na camping do Buknari  a nie był to zwykły camping.

niedziela, 7 maja 2017

Ushguli – praktyczny przewodnik jak dostać się tam tanio

         

Ushguli reklamuje się w Gruzji jako najwyżej położoną stale zamieszkaną osadę w Europie. Po obejrzeniu zdjęć z Internetu i zapoznaniu się z krótkim opisem dowiadujemy się, że warto, bo oprócz słynnych svaneckich wież mamy dwie wieże króla Tamara  a właściwie królowej, bo był problem, że to kobieta. W wieżach chowano skarby całego królestwa przed najazdem wrogów. Bez dłuższego zastanowienia każdy stwierdzi, że to miało sens. Wioska położona na wysokości 2100 m. n.p.m. u podnóża Shkhary (5193 m n.p.m.) przez pół roku zasypana jest śniegiem i nawet w dzisiejszych czasach bywa, że jest odcięta od świata.

Dostać się tam można na dwa sposoby. Istnieje piękny trekking z Mestii do Ushguli przez Adishi Iprari, który zajmuje cztery dni. Ale po drodze jesteśmy zdani na wyżywienie w nielicznych gościńcach, bo sklepów raczej brak.
Druga opcja to droga z Mestii o długości około 40 km, niestety tylko na odcinku do Zhabeshi jest asfalt, dalej tylko droga, po której przejadą auta terenowe oraz fordy transity jeśli tylko jest względnie sucho. Trasa o długości 40 km w praktyce przeradza się w 4 godzinną mękę po wyboistej drodze ze średnią prędkością około 10 km na godzinę. Można się w nią wybrać 8 osobowym vanem Mitsubishi Delica z 3 litrowym silnikiem, napędem na 4 koła i gruzińskim kierowcą który przejedzie przez wszystkie wyboje, a na kawałku asfaltu nie obce mu jest wyprzedzanie na trzeciego na zakręcie i omijanie bydła w trakcie tego manewru. To chyba nie był przypadek, że Gruzin był kierowcą Rudego 102.

Na pokład japońskiego supervana z gruzińskim kierowcą możemy dostać się na głównym placu Mestii. Zawsze stoi przynajmniej kilka aut gotowych do wynajęcia. Koszt to 150-200 lari za trasę do Ushguli i z powrotem. W praktyce to wygląda tak: wynajmuje się rano takiego vana, jedzie 4 godziny, chodzi na miejscu kolejne 2, odwiedza jedną z dwóch knajp i wraca. Cały dzień wyjęty, a widziało się niewiele. Można wynająć auto i Gruzina na dwa dni, ale to kosztuje więcej, bo trzeba mu opłacić nocleg i dodatkową dniówkę. Koszt podróży jest za auto, także można to rozbić na 7 osób. Często wygląda to tak, że do vana wsiadają dwie osoby, a potem jeżdżą i szukają kompanów którzy się dorzucą. Z nami też tak było. Najpierw zaproponowaliśmy kierowcy 50 za dwie osoby to nas wyśmiał, a my niego. Za chwilę po nas wrócił i powiedział, że jak znajdzie jeszcze 3-4 osoby to nas zabierze za 50 lari. Pojeździliśmy z nim 20 minut nikt się nie znalazł, podziękowaliśmy i przeprosiliśmy, no nie udało się. Usiedliśmy na krawężniku, popatrzeliśmy na mapę to co chyba jedziemy do Batumi?
Za moment podjechała następna Delica. Dwie osoby w środku, mówią, że zapłacili 200 lari i jak im się coś dorzucimy to git. Ile chcesz zapytałem 20 od osoby deal!!! W międzyczasie jeszcze zwerbowali jakiegoś Czecha który dorzucił się do drogi.
Dotarliśmy do Ushguli, kierowca ogarnął nam nocleg jak twierdził najtańszy i dobry. Faktycznie było wszystko (poza Internetem) za 25 lari od osoby. Przepakowaliśmy się, zostawiliśmy wszystko co zbędne i pod górę. Najbliższy szczyt mierzył nieco ponad 3000 m. n.p.m. Jego nikczemność w sąsiedztwie pięciotysięczników można poznać po tym, że do dziś nie dosłużył się nazwy. Szlaków na szczyt też nikt nie wyznaczał, jedyne ścieżki jakie są wydeptane to dzieło krów podróżujących na pastwiska. Stok jest bardzo stromy, a nikt w trawersy się nie bawił. Dobrze, że było w miarę sucho to nie zjeżdżaliśmy na trawie. Jako, że różnica wysokości między wioską to ponad 900 metrów to po drodze na szczyt można obserwować jak zmienia się roślinność wraz z wysokością. Jest to bardzo interesujące, że poza trawą poszczególne zioła i kwiaty występują tylko na określonych wysokościach.


Podejścia zajmuje nam niecałe 4 godziny. Końcówka jest dość wymagająca, ze względu na nachylenie stoku i nieco rzadsze powietrze, ale warto! Widok ze szczytu rekompensuje trud i zmęczenie.



Schodząc  nieco spokojniej, bo już wiemy, że dotrzemy na dół przed zmierzchem podziwiamy raz jeszcze warstwowość roślin, mijamy padnięte krowy, a te żyjące schodzą z nami, bo słońce już chyli się ku zachodowi.

W wiosce już spokój, zostali już tylko lokalsi i kilku turystów, którzy podobnie jak my mieli większe ambicje niż przejść się po wiosce, zrobić sobie zdjęcie z wieżami i zjeść chaczapuri z widokiem na Shkharę. Właściciel knajpy dostrzega nas z daleka, - szto nada? piwo i chaczapuri- dawaj u mnie wsio. Tym samym rozwiązaliśmy problem rozrywki, prowiantu i napitku na wieczór. Zostawiliśmy plecaki w gościńcu i w cieniu najwyższego szczytu Gruzji popijaliśmy piwerko i zagryzaliśmy kubdari (lokalna wersja chaczapuri z mięsem). 



Dostać się do Ushguli nie było łatwo, ale wydostać się jeszcze trudniej. Dlatego już w knajpie rozpytujemy ludzi czy mają dwa miejsca wolne w aucie. Nikt nie ma bo wszyscy wpakowali do vana maksimum, żeby jak najtaniej wyszło. Od spotkanych w knajpie Polek dowiadujemy się, że spotkały dwóch Polaków, którzy także jutro szukają transportu a jakiś numer macie? Wiecie gdzie nocują? nie. No to mission impossible.
Nazajutrz wychodzimy przejść się po wiosce zobaczyć, co i jak, zorganizować jakiś transport. Spróbować wbić się do transita który wyjeżdża z Mestii o 8 rano, a wraca po południu to najtańsza opcja. Niestety wszystkie samochody zawalone pod korek. Za to zupełnie przez przypadek spotykamy wspomnianych Polaków, którzy też słyszeli od kogoś, że para z Polski szuka transportu. Spoko chłopaki Przemek i Kuba, ale w zaistniałej sytuacji to znaleźć miejsce dla 4 osób, będzie jeszcze trudniej. Ale udaje się, znajdujemy kierowcę, który żąda 30 lari od osoby, ale że jest nas czworo to kierowca godzi się na 100 lari za polską grupę do Mestii. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie okoliczność, że wsiadamy do transita z wycieczką szkolną.
Wycieczka składała się z dwóch aut, w naszym jechały tylko gimnazjalistki (jak szybko ochrzciliśmy 14-15 latki) w drugim ich koledzy. Mimo, że nie było miejsca, to dziewczęta na polecenie kierowcy usiadły sobie na kolanach, żebyśmy my mieli gdzie usiąść. Na początku lekko speszone, z czasem przyzwyczaiły się do naszej obecności i wkrótce mieliśmy tego żałować. W międzyczasie obserwowaliśmy jak to wygląda na gruzińskiej wycieczce. To tak, te ważniejsze, bardziej przebojowe i odważne uczennice siedziały z przodu, te ciche, bliżej nas z tyłu. Podsumowując, jechaliśmy zdezelowanym transitem, z wybitymi do końca amortyzatorami po offroadowej drodze. Jadąc do Ushguli nie doceniliśmy zalet terenowego vana. Teraz lataliśmy od prawej do lewej i podskakiwaliśmy na siedzeniach pod sufit. Gdyby nie to, że transit był zapakowany, to pewnie latalibyśmy po całym aucie. Przemek, który siedział przy oknie, na jednym z wybojów wpadł na nie wybijając uprzednio już poklejoną szybę. O klimatyzacji można było pomarzyć, a były i momenty, że o powietrzu także, bo kierowca nie robił sobie nic z tego, że przed nami jedzie transit z męską częścią wycieczki i wznieca tumany pyłu jadąc 5-10 metrów przed nami. Gorzej się nie dało? Na prośbę gimnazjalistek z charczących głośników poleciał mainstreamowy pop. Niestety nasze nowe koleżanki zaczęły śpiewać i bansować w rytm Rihanny, Katty Perry itp. 

W bansowaniu pomagał podskakujący na wybojach samochód, a dziewczyny nie zniechęcały się faktem, że przy większych wybojach biły głową w dach. Prym wiodła jedna z Gruzinek znająca wers piosenki : bitch better have my money, którą z tego powodu ochrzciliśmy Rihanna.  Fakt, że zaczęliśmy robić filmy i zdjęcia wesołego autobusu dodatkowo podbudował gimnazjalistki do dalszego wysiłku. Poczuł się gwiazdami, zagraniczni goście no wiecie, ale po chwili, one także zaczęły nam robić zdjęcia i kątem oka widziałem nas na fejsbukowych fotkach i powiem, że zbieraliśmy całkiem sporo lajków. Na uwagę zasługuje fakt, że w połowie drogi była przerwa na poczęstunek i odpoczynek. Zaproszono nas i całkiem dobrze podjęliśmy warzyw, owoców, chaczapuri i popiliśmy gruzińską lemoniadą. Niby nic, ale wycieczka szkolna bez fast foodów i słodyczy - szacun.

 Pod koniec drogi kiedy już wyjechaliśmy na asfalt- niektóre koleżanki przysypiały co skutkowało dodatkowym make upem w postaci szminki na czole i policzkach. Znaczy chyba głupie żarty charakterystyczne są dla pewnego wieku bez różnicy w szerokości geograficznej.

Wysiadamy kompletnie zdewastowani, wyczerpani fizycznie i psychicznie. Tydzień na Kaukazie w dziennym upale i zimnych nocach z ciężkimi plecakami był mniej wyczerpujący niż 4 godziny z gimnazjalną wycieczką. Jak dobrze, że nie zostałem nauczycielem.