sobota, 5 października 2013

Katar – co dobrego?



W poprzednich postach wspomniałem o kilka kwestiach pozytywnych i negatywach życia codziennego w Katarze. Z reguły było to na zasadzie porównań lub przeciwieństw dobre/złe. Jednak są rzeczy, po prostu dobre i im też wypada poświęcić kilka słów.

Przybyszom z Polski może się podobać to, że są biali. Jeżeli biały człowiek wchodzi do sklepu, salonu samochodowego, czy hotelu od razu przykuwa uwagę personelu. Pracownicy lubią zarabiać, a biali raczej nie są tam robotnikami - jak my, lecz np. kadrą kierowniczą zatrudnioną na intratnych posadach, więc biały w Katarze znaczy dziany i jemu należy poświęcić więcej uwagi i troski. Przytaczałem już historię obsługi w sklepie spożywczym. Jeśli będziecie chcieli wejść do hotelu do na pewno sami za klamkę łapać nie będziecie, niesienie bagażu na własną rękę też odpada.

Kolejnym wspomnianym wcześniej ewidentnym plusem jest cena benzyny. 0,73 gr za litr w połączeniu z samochodami nie obciążonymi podatkiem VAT nie podlega absolutnie żadnej krytyce. No chyba, że zaraz ktoś z green peace będzie miał inne zdanie, bo im tańsza waha tym więcej się jej wypala. W związku z powyższymi taksówki są śmiesznie tanie. Przejechanie 3-4 km kosztowało 10 QR, czyli 8,75 zł. Zakładając, że jeździliśmy zwykle we czterech, to za kurs na łebka wychodziło taniej niż za autobus w Polsce. Upały i klimatyzacja w każdym samochodzie sprawiały, że z tego środka transportu korzystaliśmy niezwykle często!

takie turkusowe taryfy

 Autobusy też są tanie 1 QR za bilet.Niestety, mimo moich nalegań - spowodowanych tym razem postrzeganiem podróży w komunikacji miejskiej jako swoistego doświadczenia kulturowego, a nie sposobu na oszczędności – to do podróży takiej nigdy nie doszło. Koledzy stwierdzili, że z przepoconymi i brudnymi budowlańcami z Azji nie będą jechać. Katarskie autobusy, to głównie wielkie amerykańskie busy. Dokładnie takie jak na filmach z lat 80-tych, potężne żółte Fordy i GMC z charakterystyczną wielką maską, jakimi miliony amerykańskich dzieci na filmach i w realu jeździły codziennie do szkoły.


widok z okna bardzo późnym wieczorem; i od razu przypomina mi się kwestia z Dnia Świra: "Gdy szykuje śniadanie, zwykle se o korkach słucham, jak tkwią te chuje w tych jebanych autach"
Na miejsce w kategorii plusów zasługują hinduskie tekstylia. Bardzo duża ilość produktów o bardzo dobrej jakości. Ceny jak za wątpliwej jakości made in China w polskich marketach. Ja się obkupiłem w hinduskie chusty, bardzo uniwersalne. Świetnie sprawdzają się jako szalik, turban, kominiarka, ręcznik plażowy, koc, a nawet jako pareo dla koleżanki na czarnogórskich plażach. 


w sumie to chyba z 10 tych chust kupiłem, i o 10 za mało
Nie był bym w Katarze, gdyby nie zarobki. Wspominałem już wcześniej, że świetną sprawą jest to, że piastując jakieś stanowisko, stać nas na ludzi, którzy naszą robotę wykonają za nas. Tylko trzeba ich pilnować, żeby czegoś nie spieprzyli, co niestety mają w zwyczaju!

Klimat zwrotnikowy. Jest cieplutko, nawet zdecydowanie za gorąco – ale to tak, żeby nie powiedzieć, że słońce „napierdala” jak u Wieśka w tirze. Tu z pomocą przychodzi technika. Nawet w najbardziej podrzędnym sklepie i knajpie znajdzie się klimatyzacja. Problemem jest tylko spacer ulicą. Miejscowi tego nie robią. Wolą stać w korkach w klimatyzowanych autach. Jeśli z nich wychodzą, to auta się nadal klimatyzują!

Pierwsza wizyta na parkingu galerii handlowej jest dość zaskakująca. Stoi masa drogich aut, otwartych, z włączonym silnikiem i klimatyzacją. Czemu? Życie na bogato! Idzie się do sklepu na 2-3 godziny i człowiek nie che wrócić do samochodu rozgrzanego do 70 °C, więc klimatyzacji, a zatem i silnika nie wyłącza.

Do plusów zaliczę też kontrolę na lotniskach w Doha i Dubaju. O ile w przypadku bagażu rejestrowanego wygląda to identycznie, to przejście z bagażem podręcznym przynajmniej w Emirates Airlines, zupełnie inaczej. Po pierwsze nikt nie sprawdza, czy podręczny wejdzie do tej skrzyneczki imitującej pokładowy schowek. Po drugie waży się ten bagaż, ale przekroczenie limitu 10 kg niczym nie skutkuje – nie wiem po co ważą, przepisy, czy jak? Po trzecie przy przechodzeniu przez bramką nie trzepie nas ochrona jak na Okęciu. Rzuciłem podręczny na taśmę, żeby prześwietlili. Zacząłem wyjmować laptop, aparat itd. - tak jak u nas. Kazali przestać. Paska ani butów też nie zdejmowałem. Zgłosiłem butelkę coli – bo przecież międzynarodowe przepisy mówią o płynach do 100 ml wnoszonych w bagażu podręcznym – machnęli ręką z uśmiecham. Na Środkowych Wschodzie nie trzepią też tak Arabów jak w Ameryce, czy w Europie. Wnioski we własnym zakresie.

Jest bardzo bezpiecznie. Podczas pobytu byłem nawet „światkiem” przewrotu pałacowego. Jakby nie telewizja i zamknięte na kilka godzin sklepy, to bym w życiu nie powiedział, że ktoś władzę obalał. Emira, zastąpił jego syn. Układ był ten sam co przewrót wcześniej. Wówczas także syn zastąpił ojca. I w jednym i w drugim przypadku powodem były naciski „arystokracji” na politykę zewnętrzną państwa. Wtedy należało otworzyć gospodarkę na wpływy z zewnątrz, teraz chyba także społeczeństwo. Rozpoczynające się budowy aren na Igrzyska 2020 i Mistrzostwa Świata 2022 wróżą napływ niespotykanej poprzednio ilości turystów z zachodu. Z doświadczeń Euro 2012 wiemy, że święto piłki, to dla kibiców jeden wielki beerfest i spontaniczna zabawa na ulicach miasta. A takiej rozpusty, to tam jeszcze nie widzieli. Nie wiem jakie były faktyczne przyczyny przewrotu, ale otwarcie się w ten sposób na zachód będzie należało – moim zdaniem – do powinności nowego emira. Gość się nazywa Tamim ibn Hamad Al Sani i będzie o nim głośno za 10 lat.

Na łodzi pływające po Zatoce Perskiej niestety klimatyzacji nie było, ale można nią dopłynąć do carrefoura, gdzie oprócz klimatyzacji jest jeszcze..........

lodowisko na pustyni, bo kto bagatemu zabroni!!!


Mieszczący się po sąsiedzku salon Bentleya był chyba w remoncie, choć żeby tam coś robili to nie widzieliśmy. Jedynie tyle, że te auta stały takie zakurzone za witryną "upierdolone farbą, czy czym"

Bezwzględnie dobra rzecz, sok ze świeżo wyciśniętych owoców mango, spokojnie można się tym najeść; jakoś tak dziwnie na zdjęciu bez browaru? :)

niedziela, 22 września 2013

Katar - internetowe opinie & subiektywna rzeczywistość


Przed wyjazdem Do Kataru zdążyłem przeczytać kilka postów na forach katarskiej Polonii. Wszystkie wpisy mówiły: poza benzyną jest drogo, jedzenie drogie, restauracje drogie, a alkohol to już w ogóle. Tak faktycznie jest, ale w sklepach i knajpach do których chodzą Katarczycy w dżalabijach i biali ludzie. To są drogie sklepy, obsługa i produkty są na najwyższym poziomie. Prym wiodą znane europejskie marki, zwłaszcza jeśli chodzi o ubrania i kosmetyki, jednocześnie nie brakuje ekskluzywnych sklepów z tradycyjnymi strojami, czy meblami z Środkowego Wschodu – te są szczególnie drogie. Jako alternatywa dla tak drogiego życia pojawiają się w nieograniczanych ilościach sklepy z produktami z Indii i z Chin. Tam jest tanio, ale widocznie autorki i autorzy blogów przebywający w Katarze na bardzo intratnych kontraktach – a takie są normą – nie zapuszczają się do sklepów dla pospólstwa w których my się żywiliśmy i ubieraliśmy w czasie pobytu. 

pepsi pod sklepem w którym się codziennie zaopatrywaliśmy
sok z kokosów, made in Thailand


Sklepy w stylu „mydło i powidło” o których pisałem w poprzednim poście nie były najtańsze w mieście, aczkolwiek ze względu na bezpośrednie sąsiedztwo, to w nich zaopatrywaliśmy się najczęściej. Podobnie jak w innych sklepach, i w tym bardzo łatwo było spostrzec dość oczywistą regułę. Jako, że Katar nie jest chyba producentem niczego poza ropą i gazem, to wszystko jest z importu. Im droga do Kataru dłuższa, tym i ceny wyższe. Dlatego europejskie jabłka, czy gruszki są znacznie droższe od ananasów, kokosów, czy daktyli importowanych z Azji lub Afryki. Jeżeli chodzi o produkty które mogą jechać długo,na przykład przyprawy, mąka i jej produkty, to ich ceny są stosunkowo niskie. Natomiast jeśli mówimy o szybkim i „chłodnym” transporcie, jak w przypadku mięsa, czy mleka, to jest słabo. Co prawda mięso u rzeźnika kosztuje mniej więcej tyle co u nas, ale mleko – i to jest jedna z niewielu rzeczy, która była zgodna z przedwyjazdową lekturą forów – 7 – 8zł. W końcu trawa, którą mogłyby te krowy jeść występuje tylko w bardzo ograniczonej formie na eleganckich bulwarach i skwerach, gdzie została przeniesiona już wyrośnięta, zupełnie jak na stadion narodowy. I Jeszcze jedna bardzo ciekawa rzecz. Wchodząc do sklepu mięsnego/rzeźnika, nie ma nic za ladą, jak za czasów socjalistycznego dobrobytu w Polsce. Należy powiedzieć sprzedawcy na przykład: kg wołowiny i gość przynosi kawałek mięsa z zaplecza. Wołowina to wołowina, wyboru jak w Europie nie ma. Jak chcemy kiełbaski, to gość przy nas je robi. 

sudańskie kiełbaski, jak Abu przeczyta post, to i oryginalna nazwa się znajdzie
I bardzo ważne, tam się wszystko robi przy kliencie, co jest uciążliwe w pewnych knajpach. U nas wchodząc do kebabu, czy chińczyka, czekają na nas gotowe sałatki, upieczone mięso i gotowy posiłek jest tylko kwestią wyboru dania i 2 – 3 minut oczekiwania na konsumpcję. Tam zwykle czekamy 10-20 minut, co jest bardzo irytujące ze względu na zapach jedzenia i brak piwa, przy którym nawet głodni moglibyśmy poczekać cierpliwie na posiłek.
Podobnie z meblami, drzwiami, oknami, roletami itp., wszystko na zamówienie. Jednak w tym roku pojawił się wyłom w tym systemie. Wybudowała się Ikea, puki co zlokalizowana jest przy autostradzie kilka km za miastem, na pustyni. Dookoła zupełnie nic! Inwestorzy chyba czekają, aż Ikea zostanie wchłonięta przez miasto, co przy tym tempie rozwoju wcale nie wydaje się być złą kalkulacją. W samej Ikei mamy to samo co w Europie, tyle, że wybór artykułów dostępnych od ręki 4 razy mniejszy, ale z czasem ma być europejko – tak mówią pracownicy.
Co jest jeszcze inaczej. Widoczna różnica jest po wejściu do komisu samochodowego, lub sklepu RTV. Jest taniej. Dlaczego? Przecież oni to biorą z importu. Ale! Nie ma podatku vat. Istnieje coś takiego jak podatek importowy 5%, ale to w dalszym ciągu znacznie mniej niż polskie 23%. Zatem im droższy towar tym większa różnica w cenie pomiędzy rynkiem europejskim a katarskim. Ponadto nie istnieje podatek od osób fizycznych, a jedynie od firm, i jest to 10 % podatku liniowego funkcjonującego dopiero od początku 2010 roku. Bo kto bogatemu zabroni!

tak, to jest komis
Wcześniej wspominałem, że alkohol jest drogi, ale też że panuje prohibicja. Już wyjaśniam. W całym państwie jest tylko jeden monopolowy i to dla ludzi i instytucji z odpowiednim upoważnieniem wydawanym przez jakiś urząd. Kto zalicza się do klientów? Nie wiem, ale mogę się tylko domyślać, że bardzo wpływowi ludzie. Nie oznacza to jednak, że alkoholu nie może kupić w Katarze zwykły Mahmud – choć jemu akurat religia zabrania. Niemal w każdej hotelowej restauracji czy klubie, barze przy polu golfowym, czy hotelowej plaży jest on dostępny. Problem jest tylko ceny. 50 QR, czyli jakieś 45 zł za piwo to lekka przesada. Na szczęście można to obejść. Można mieć dojścia do kolegi, co ma kolegę, który zna kogoś, kto może załatwić :) znajome?
załatwiony browar i to jeszcze za darmo, od znajomego libańskiego architekta, który ma kolegę, który......... itd
 Albo:
Każdy kto nocował w lepszym hotelu wie, że lodówka w nim jest zawsze pełna alkoholu oraz to, że roomservis codziennie tą lodóweczkę uzupełnia. W tym przypadku kluczem do szczęścia jest przedstawiciel naszej firmy, który przyjechał na wizytację i choćby się bardzo starał to nie jest w stanie tego wypić. A my, a i owszem, w dodatku zawsze chętni. Niestety sam pomysł, jak i życzliwość znajomych gości hotelowych spełniły się dopiero pod koniec pobytu. Efekt jest taki, że w tym klimacie znacznie łatwiej się upić...... i dwa razy szybciej to mało powiedziane! 150 ml wódki, whiskey czy czegokolwiek o podobnej mocy wypitego w ciągu kilku minut powodowało zadziwiające reakcje organizmu. Stany nadspodziewanej euforii, opóźnionego refleksu i zamaszystych ruchów przy szpachlowaniu ścian pojawiały się z niezwykłą łatwością i szybkością. Dodam, że przebywaliśmy w klimatyzowanym wnętrzu, a nie w +45C na balkonie. Nie ma warunków do picia, oj nie ma..............


tak dojrzewają daktyle, w tle buduje się najwyższy budynek w Katarze
droga dla pieszych w prześcieradłach








wtorek, 10 września 2013

Katar-społeczeństwo


Minął pierwszy dzień. Przyjechaliśmy taksówką z lotniska, byliśmy w dwóch hotelach, 3 knajpach, zainstalowaliśmy się w nowym miejscu pracy, a z Katarczyków, to widzieliśmy tylko celników na biało ubranych, wbijających wizę do paszportu. Zaskoczenie nie było, aż tak duże, bo ciocia Wikipedia przed wyjazdem powiedziała, że Katarczycy stanowią jedynie 15% społeczeństwa, podczas gdy pozostali to emigranci. Spacerując po ulicach Doha mamy do czynienia z niezwykłą mieszanką kulturową. Rozmaita garderoba i kolory skór, wcześniej takiego czegoś nie widziałem. Żeby lepiej to zwizualizować podam udział pozostałych mieszkańców Kataru według tegorocznych danych. Inne narodowości arabskie 13 %, Hindusi 24 %, Nepal 16 %, Filipiny 11%, Sri Lanka 5%, Bangladesz 5%, Pakistan 4%, pozostałe nacje 7%. Cechy wspólne? Prawie wszyscy z Azji i wszyscy mieli do czynienia w domu z angielskim. Hindusi za sprawą Indii Brytyjskich, Pakistan i Bangladesz również swojego czasu wchodziły w ich skład. Sri Lanka także była zależna od Wielkiej Brytanii, a Filipiny zostały tak wyzwolone przez USA spod wpływów hiszpańskich, że Waszyngton zastąpił Madryt. Pozostaje jeszcze Nepal, gdzie zjeżdżający się z całego świata himalaiści komunikują się z miejscowymi po angielsku. Sprawa dla gości z Europy wydawać się może dość komfortowa. Jeżeli myślicie, że Rajesh Koothrappali, mówi śmiesznie, ale wyraźnie, to rzeczywiście tak jest, problem jest tego typu, że mało kto tak dobrze mówi. Rozmawiasz z Bangladeskim taksówkarzem, za chwilę z Hindusem w spożywczym i z rzeźnikiem z Sudanu, z wszystkimi po angielsku, którego nauczyli się w domu, w dawnych koloniach brytyjskich. Przy czym ten język ewoluował już tam na miejscu. Czasami zastanawiałem się czy to nadal jest angielski.
Sama mozaika kultur i religii nie jest niczym złym. Wszystko bardzo sprawnie funkcjonuje w ramach prawa katarskiego w którym nadal za kradzież obcina się rękę, a za obrazę emira, czy religii baty i więzienie. Wobec tego przestępczość praktycznie nie występuje, z wyjątkiem funkcjonujących w wysokich strefach korupcji i nepotyzmu o których krążą już legendy wśród biznesmenów i przedsiębiorców którzy przyjechali w interesach. Złym w demografii Kataru jest to, że postępuje ona niezwykle gwałtownie. W 1970 roku Katar liczył 111 tysięcy mieszkańców, w 1986 roku 389 tysięcy, a w tym roku 1,9 miliona mieszkańców. Nie jest to sprawa dodatniego przyrostu, naturalnego, lecz ogromnej migracji. Za chlebem przyjeżdżają głównie mężczyźni i wysyłają pieniądze do swoich domów. Powody? Po pierwsze ze względu na to, że Katar bardzo szybko się rozwija - wszędzie po horyzont widzimy dźwigi budowlane – potrzeba robotników. Po drugie kobiecie znaczniej trudniej znaleźć pracę w islamskim kraju, zwłaszcza jeśli sama jest muzułmanką. Po prostu jest to źle widziane przez tą kulturę. Efekt ¾ społeczeństwa Kataru to mężczyźni! Chyba najbardziej zmaskulinizowane miejsce na Ziemi, w kraju, gdzie alkohol, pornografia i prostytucja są prawnie zabronione! I weź tu żyj! Się na czymś wyżyj, wyładuj emocje! Sprawa alkoholu może nie jest dla większości emigrantów problemem, bo jeśli są muzułmanami to nie piją, no chyba, że ci bardziej postępowi, to po zmroku jak Allah nie widzi. Hindusi pić mogą, ale jakoś tego na świecie specjalnie nie uskuteczniają. Inni, też jakoś specjalnie w palnik nie dają jeśli odwiedzają na przykład Europę.
Jak sobie radzą? Chyba szczęście i spełnienie odnajdują w pracy. Robią to niezwykle chętnie i wręcz służalczo, choć nie zawsze im to wychodzi. W zasadzie jeśli chodzi o kwestie techniczne, to nigdy im nie wychodzi, stąd nasz kontrakt w Katarze, ale o tym kiedy indziej. Między naszym miejscem pracy a wspomnianym wcześniej La Cigale funkcjonował niewielki sklep ze wszystkim. Powierzchnia około 100 m2, jedno piętro na rogu przecznicy – niemal na każdym rogu był taki sklep. Sklep bardzo wielobranżowy, po naszemu mydło i powidło. Można było kupić wszystkie artykuły spożywcze (z wyjątkiem alkoholu), garderobę, buty, podstawowy sprzęt sportowy, drobne RTV i AGD, do tego młotki, szpachle, wkręty bez kołków, radioodbiorniki samochodowe na kasety i wiele innych, których nie sposób wymienić.
Jak wyglądały zakupy? Wchodzę i mówią dzień dobry, idę między regały, wybieram artykuły, zaczyna brakować mi miejsca w rękach, podbiega Hindus i mi to zabiera, idę dalej, sytuacja się powtarza, tyle że zakupy zabiera mi pracownik innego działu. Idę jeszcze po ….cole, nie po piwo, a następnie do kasy. Moje zakupy są ładnie spakowane i czekają na mnie poza kolejką. Kasjer dolicza colę, za wszystko płacę i dziękuję, otwierają mi drzwi i zapraszają ponownie. A to wszystko dlatego, że jestem biały! Azjaci takiej obsługi nie mają, poza ubranymi w dżalabije (prześcieradła) Katarczykami. Powiem, że przywykłem.
Podobne sytuacje miały miejsce w wielu innych sklepach, zwłaszcza budowlanych. Aha w Katarze nie ma marketów budowlanych, gdybym miał kilka milionów to otworzyłbym taki market. Za to są ulice, czasem wręcz dzielnice budowlane. Na jednym stoisku lub w sklepie kupimy farby, na innych cement, na jeszcze innych części elektryczne. Jak to wygląda, mówisz czego potrzebujesz i pracownicy to przynoszą, bo zazwyczaj nie ma tego na widoku,oglądasz, podają cenę, bo nie jest naklejona, następnie trzeba stargować 20-40 % i powiedzieć, biorę. Biegają wokół, pakują i zanoszą do samochodu, nie pozwolą nawet małej siatki wynieść klientowi ze sklepu do samochodu. A co jeśli nie mają tego o co prosisz? Bywa, że pobiegną, albo pojadą rowerem do innego magazynu, albo do sklepu z którym współpracują i już mają. Taka obsługa.
Dlatego przechadzając się po ulicach Dohy – stolicy w której mieszka niemal cała populacja państwa, człowiek widzi prawie samych mężczyzn. Kobiety jeśli są muzułmańskie to ich nie widać zza burek. Zaś Europejki i Azjatki ubierające się nazwijmy to - normalnie, jak u nas, przykuwały zawsze naszą uwagę. Nie jest tu kwestią, że musiały być piękne i uśmiechnięte. Nie, po prostu wyglądały normalnie! Są też wyjątki. Hotelowe plaże i kluby – drogie, ale z alkoholem oraz zabytkowy Souq Waqif – bazar z iście arabskim klimatem – pełnił rolę centrum życia towarzyskiego miasta. Bazar na którym więcej niż kupców i klientów było restauratorów i amatorów kebaba z sziszą. Do tego wiele drogich hoteli w których przebywały Europejki. W efekcie, to było jedyne miejsce publiczne – poza hotelami, gdzie permanentnie było na czym oko zawiesić. Smutne, ale prawdziwe.
Katarczycy z Polski

poniedziałek, 9 września 2013

Katar, prolog.


Był koniec maja, pogrążony w codzienności od pól roku z przerwami na 2 tripy nie mogłem usiedzieć na miejscu. Chciałem gdzieś jechać, ale urlop wykorzystany już do września, a nawet gdyby był to w sezonie remontowym (wakacje) nikt by mi go nie udzielił. W dodatku kończyła mi się umowa i nadszedł czas jej renegocjacji. Miałem szczery zamiar zostać, ale arytmetyka jest nieubłagana. Nie dość, że przez kolejne kilka lat robiłbym co dzień to samo, to i tak moja sytuacja materialna przez ten czas nie uległaby zmianie. Wniosek: po co pracować w Radomiu, jeżeli czeka mnie wegetacja. Rzuciłem pracę, pierwszą w życiu umysłową pracę, przy biurku, umowę o pracę, ze składkami ZUS, podatkami itp., których połowy nie znam i nie wiem na co idą, a do tego doskwierającą świadomość, że z nich nigdy nie skorzystam.
Kilka godzin później dzwoni kolega. Ibrahim - pół Polak pół Sudańczyk mówi:
  • jest remont do zrobienia od zaraz
  • ok, pisze się na to...... a gdzie?
  • W Katarze
  • o k........ to jadę!!!

Dopiero po chwili euforii zadałem kolejne zasadne w tej sytuacji pytania, jak: co, za ile, na jak długo, dla kogo i o całą masę spraw organizacyjnych. Zwyczajnie musiałem to wiedzieć, tak dla zasady, ale faktycznie decyzja zapadła po wspomnianym wyżej dialogu.
W ten sposób kilka dni po zakończonej w Radomiu półrocznej karierze w biurze obsługi klienta jednej z radomskich hurtowni, czekałem na Okęciu, na lot Warszawa-Dubaj-Doha na pokładzie Airbusa 380 linii Emirates.,

Pierwsze co rzuciło się w oczy podczas lotu to bardzo wysoki standard, zarówno samolotu jak i obsługi. Jako, że do tej pory latałem dość dużo, ale zawsze tanimi liniami, to wszystko było inne. Począwszy od limitu bagażu głównego i podręcznego – choć tego nikt nie sprawdzał – po obsługę. Na pokładzie tanich linii za wszystko się dopłaca, tu praktycznie za nic. Wszystko poza Dom Perignon jest w cenie. Bogata karta dań oferowała atrakcyjne przystawki, przekąski, dwa przepyszne dania główne, deser i kolację. W międzyczasie kawa i herbata oraz nieograniczony żadnym limitem pokładowy barek. Żeby się nie nudziło, każdy pasażer miał monitor z padem, kilkadziesiąt stacji radiowych i telewizyjnych oraz liczne gry. Wszystko to w połączeniu z bardzo sprawną obsługą sprawiło, że na 4 godzinną przesiadkę w Dubaju wyszliśmy - tj. ja, Ibrahim , Szwagier i Ryba - najedzeni, zadowoleni i dość mocno nasączeni alkoholem.




Lunch, opcja z kurczakiem; do każdego posiłku przysługiwał osobny obrus, ale nawet nigdy go nie rozkładaliśmy
Podczas lotu oprócz wspomnianych filmów można podejrzeć aktualną pozycję, jak i spojrzeć okiem kamery dziobowej i podpokładowej (90 stopni w pionie)

Że tam było bogato, to mało powiedziane tam był przepych dla zwykłych ludzi. Terminal nr 3 obsługujący wyłącznie Emirates, to budynek o największej powierzchni użytkowej na Ziemi. Było w nim wszystko, niezliczone restauracje, luksusowe sklepy, meczety, palmy, swojego rodzaju oazy, loterie sportowych samochodów. W skrócie to strefa marzeń. Przejście z jednego końca na drugi, a w zasadzie przejechanie, bo do dyspozycji są ruchome chodniki, zajmuje około 40 minut. Jeżeli potrzebujemy przemieścić się jeszcze dalej i szybciej, to funkcjonuje krótka linia metra łącząca poszczególne terminale. 

Ekipa remontowa z Polski, od lewej: Szwagier (tak naprawdę to szwagier Ibrahima), ja, Ryba, Ibrahim 
jubiler
wspomniane chodniki na dubajskim lotnisku

jedna z wielu darmowych kafejek internetowych
loteria: 2000 losów, jeden los 500 QR, szczęśliwiec odjeżdża Maclarenem 

poznajecie markę?
a tak zaczynali
Dość długa zdawałoby się przesiadka minęła momentalnie na wspomnianym spacerze i wizycie w kilku sklepach. Kolejny lot i lądowanie w Doha. Jesteśmy na miejscu!
Po wyjściu z samolotu czekała nas kontrola celna i zakupienie wiz- rzecz jasna turystycznych. Celnicy – to jest grupa gentlemanów ubrana w białe prześcieradła i eleganckie sandały sprawnie wbijała wizy, pobierając opłatę z karty, skanując siatkówkę oka i pytając o cel i miejsce pobytu. Z bagażami wypchanymi wiertkami, młotami, wkrętarkami, cęgami, szpachlami i wszystkim innym czego potrzebowaliśmy do pracy, wszyscy podawaliśmy jedno miejsce pobytu: La Cigale. Uchodzący za najbardziej luksusowy, a na pewno najbardziej prestiżowy hotel w Katarze, gdzie doba kosztuje od 1000 zł za osobę i znacznie, znacznie więcej, był po prostu miejscem gdzie nazajutrz mieliśmy się spotkać z naszym przełożonym i omówić zakres prac.
Z lotniska około 4:00 nad ranem odebrał na Midhad, Jordańczyk. Ku naszemu zdziwieniu gość świetnie mówił po polsku. Zawiózł nas do innego, dość luksusowego hotelu i powiedział do jutra. Do takich standardów i obsługi, to ja wtedy jeszcze nie przywykłem. Taksówkarze ze Sri Lanki, Nepalu, czy Bangladeszu biegali z naszymi tobołami, które za sprawą zawartości były dość ciężkie zwłaszcza dla Azjatów celujących raczej w wadze lekkiej. Podobna sytuacja była w hotelu, gdzie ze zwykłego ludzkiego odruchu pomogłem wepchnąć na hotelowy podjazd wózek pakistańskiemu bagażowemu, który zwyczajnie nie dawał sobie z nim rady. Później już odwykłem od tak naturalnych, ludzkich zachowań. Takie miasto....


Widok z hotelowego okna



Wstaliśmy koło południa i za oknem podziwialiśmy Zatokę Perską i centrum biznesowe Doha zbudowane na sztucznym półwyspie. Budynki jak z widokówek w Dubaju, Szanghaju, Pekinie czy innych szybko rozwijających się centrów biznesowych. „Mają rozmach skurwysyny” - cytat z Killera autorstwa Siary padał na tym wyjeździe nadzwyczaj często. Po chwili zachwytu i telefonie do recepcji okazało się, że przegapiliśmy porę śniadania. Na room servis w cenie noclegu nie było już co liczyć, także zrobiliśmy kilka zdjęć i udaliśmy się na śniadanie kilka ulic dalej, do bardzo, ale to bardzo lokalnej azjatyckiej knajpy odwiedzanej głównie przez robotników z Indii. W każdym razie białego człowieka często tam nie widywano, ponieważ staliśmy się lokalną atrakcją. Menu było dość bogate, a dania na stolikach obok wyglądały smacznie – od razu rzuciło się w oczy, że jedzą łapami – ale aż tak nie ryzykowaliśmy. Hamburger i cola z puszki na początek, tak z obawy o reakcję systemu pokarmowego. Hamburger lekko się różnił od europejskiego, ale był smaczny. Cola ta sama, tylko napisy po arabsku i otwarcie miała inne.



Wróciliśmy do hotelu, zabraliśmy graty i pojechaliśmy do La Cigale na „spotkanie biznesowe”, czyli: ile pieniędzy, jakie materiały i terminy na pierwszy tydzień. Przed wejściem powitała nas grupa murzyńskich boyów hotelowych, oferujących pomoc w niesieniu bagażu. Grzecznie podziękowaliśmy i wytłumaczyliśmy, że my tylko na spotkanie w hotelowym lobby. Wnętrze przepiękne, najlepsze materiały, najdroższe meble, a przecież jesteśmy dopiero na korytarzu! Usiedliśmy na fotelach i kanapach ze skór lampartów i krokodyli – to nie były imitacje. Postawiliśmy swoje puszki coli na dość oryginalnym stoliku i popatrzeliśmy w górę na kryształowe żyrandole, po czym z widocznym osaczeniem rozpoczęliśmy rozmowę z przełożonym. 

Midhed opowiadał wiele biznesowych i towarzyskich historii z których żartujemy do dziś – o nim, podobnie jak o tym hotelu będzie osobny post. Omówiliśmy z grubsza najbliższe plany, po czym zaprowadził nas do biurowca przecznicę dalej, gdzie mieliśmy pracować w ramach wizy turystycznej przez najbliższy miesiąc. 15 piętro, najlepszy widok w Doha jaki mogliśmy sobie życzyć. Remont do wykonania, trudy życia codziennego przy 45ºC w cieniu i lokalna mentalność, były przed nami, o czym przebywając w klimatyzowanych, eleganckich wnętrzach i spoglądając na katarski Manhattan nie mieliśmy pojęcia.
Tak minęła nasza pierwsza doba poza domem! Reszta w kolejnych postach.

panorama miasta z 15 piętra Al Mana Tower

sobota, 7 września 2013

W dolinie Muminków


Znany na całym świecie cykl dziewięciu książek, przełożony na ponad 30 języków, zekranizowany w wersji filmowej, serialowej, zaadoptowany do teatru i radio, jeden z hitów wśród wieczorynkowych propozycji TVP, czyli Muminki! Dziwne istoty przypominające hipopotamy o antropomorficznych cechach mieszkające w odizolowanej oazie w której przyroda dostarcza ciągle nowych i emocjonujących wrażeń. Skąd Tove Jansson czerpała inspiracje do stworzenia tego wyimaginowanego świata? Przeanalizujmy pokrótce Muminki, ich życie i środowisko.
widok z Oravivuori
Muminki to bardzo miłe i gościnne stworzenia, do tego stopnia, że każdy nowy przybysz jest mile widziany i chętnie go goszczą. Jednocześnie za sprawą gór otaczających dolinę są odseparowani od reszty świata, mimo to nie czują chęci eksploracji reszty świata, utrzymywania kontaktów z nowymi stworzeniami. W dodatku same zastanawiają się dlaczego Włóczykij lubi samotność. Muminki moją też coś z Misia, bo zapadają w sen zimowy, po którym wracają do życia. Co gorsza rodzice Muminka śpią osobno – cóż za poprawność polityczna. Podobnie jak w utopijnym socjalizmie tu także jest raj. Faktycznie pracuje tylko Mama Muminka jako gospodyni domowa. Tata Muminka jest pisarzem i spisuje pamiętnik, czyli wykonuje nikomu nie potrzebną pracę intelektualisty na którą nie tylko, że nie ma wielkiego zapotrzebowania, ale i nie ma go wcale. Bo niby kto to miałby w tej dolinie czytać. Paszczak – przyjaciel rodziny – ciągle zbiera i kataloguje nowe rośliny. W dzisiejszym realiach pewnie uprawiałby zioło. Włóczykij najlepszy przyjaciel Muminka jest samotnikiem, obieżyświatem z nieco filozoficznym podejściem do życia. Ta postać musiała mieć pierwowzór w jakimś bezdomnym menelu (studentowi historii, albo filozofii któremu się nie udało). Jest jeszcze sam Muminek, którego zawsze porównywałem do kolegów nie najlepiej radzących sobie na lekcji wychowania fizycznego oraz jego koleżanka Migotka, która swoja aparycją odpowiadała nierozgarniętym zakochanym w sobie koleżankom. Aha, no i Mała Mi – mała, głupia, ruda i wredna – co tu więcej pisać.

Jak to teraz odnieść do Finów? Miasta fińskie, ba nawet dzielnice położone są w lesie. Cała Finlandia to jeden wielki las z jeziorami i nielicznymi miastami. W statystycznym fińskim mieście idąc z jednej dzielnicy do drugiej przechodzi się przez las. Czyli podobnie jak u Muminków występuje pewna separacja. Co prawda Finowie nie zapadają na sen zimowy, ale gdyby tylko było to w naturze człowieka, to czemu nie, albo mają bardzo długi dzień alb o noc – na dalekiej północy to nawet tylko dzień albo tylko noc. Czy śpią razem? Pewnie tak. Czy partnerzy relaksują się wzajemnie masażem? Już nie! Jest takie urządzenie, które widziałem tylko w Finlandii i zasadę jego działania prezentowała mi młoda i atrakcyjna Finka. Nazywa się kipukoukku, czyli fiński hak i wygląda tak:


Jako, że ani snu zimowego ani masażu nie mają w opcji, to mają Finlandię. Tak o wódce tu mowa. Ta mimo, że destylowana w Helsinkach, to dla rodzimej konsumpcji przewiduje znacznie mniej wersji smakowych niż na przykład dla polskich smakoszy tego trunku. W egzystencji podczas bardzo długich i bardzo zimnych nocy, a z czasem pewnie depresyjnych, alkohol stał się rozwiązaniem dla Finów. To znaczy oni twierdzą, że jest to problem, bo społeczeństwo pije za dużo. Ja tego nie widziałem i nie potwierdzam. Podobnie mówią dane statystyczne, które choć różnią się od siebie to wskazują, że u nas jednak pije się około litra czystego alkoholu na rok na głowę więcej. Z tego powodu w sklepach ogólnospożywczych alkohol do 4,7% kupimy wyłącznie od 9:00 do 21:00, natomiast trunki wysokoprocentowe >4,7% w państwowych sklepach monopolowych. Do tego ceny są bardzo wysokie. Piwo i wino razy cztery, wódka razy dwa (ta na myszach też).



Będąc za granicą zwykłem próbować lokalne alkohole, jeżeli ktoś ma podobne zwyczaje z papierosami to niech zapomni. W żadnym sklepie nie ujrzycie fajek za ladą, ani nad kasą marketu. Musicie podać konkretną nazwę, wówczas kasjerka wstuka numer przypisany waszej marce papierosów i dopiero z jakiegoś automatu wyskoczy świeża paczka fajek. Tak to wygląda, byle nie promować nikotyny i ograniczać spożycie alkoholu.

Jak taki naród spędza czas wolny? Oglądają skoki narciarskie, jeżdżą na nartach, chodzą na ryby w kaloszach Nokii, pocą się w saunach – to ostatnie bardzo polecam – ,ale także imprezują. Statystyczna posiadówka w Finlandii wygląda tak, że każdy przynosi swój alkohol i swoje jedzenie. Na razie jak u nas. Różnica polega na tym, że u nas pijemy wszystkie flaszki po kolei, moją, twoją , potem jego, a jak zabraknie to do nocnego biegniemy. Finowie w takiej sytuacji siadają ze swoją flaszką i swoimi ciastkami, chipsami, czy czymkolwiek co przyniosą, polewają sobie swój alkohol i zajadają swoje jedzenie. I tak wszyscy, alkoholu ubywa, niby stopień rozluźnienia atmosfery i integracji wzrasta z każdym kieliszkiem, a tu nie! Bez zmian. Oni tak mają i już.

Kalosze firmy Nokia, warto wiedzieć, że Nokia zaczynała od przetwórstwa drewna, przez produkcję gumy (w tym kaloszy i opon), następnie rozszerzyła działalność o kable telegraficzne, a później telefony.
W Finlandii nie trzeba się o zbyt wiele martwić, państwo jest bardzo opiekuńcze. Świadczenia niemal jak w socjaliźmie. Co potrzebujesz to masz od państwa. W efekcie jak ktoś czegoś potrzebuje to idzie do odpowiedniej instytucji i to dostaje. U nas do kolegi, sąsiada, znajomego, babci itd. My sobie pomagamy, oni nie, bo nie muszą. Efektem naszej pomocy jest dług wdzięczności, który trzeba spłacić, ale następuje też wzmocnienie relacji, więzi. Bo pomoc wymaga dialogu, czasu, odpłaceniu czymś równoważnym, no i flaszką bez której by się nie obyło – i jak to u nas – pijemy na dwóch, co jeszcze bardziej integruje. Tymczasem u nich tego nie ma, w efekcie integrować się można tylko na imprezach, które wyglądają tak jak opisałem. Aha, żeby nie było, to się tyczy statystycznego Fina, nie erasmusów, ani obieżyświatów, którzy nauczyli się rozlewać swój alkohol wszystkim.

Przyzwyczajenie do tego co swoje sięgnęło nawet tego co złe i przyszło z zachodu. Oprócz Macdonalda mamy na ulicach rodzimą odpowiedź Finów – Hesburger. Menu niemal takie samo, ceny wyższe, a jakoś na rynku się utrzymuje. 


Polsko-fińska para, u której miałem przyjemność być gościem opisywała relacje między ludźmi, imprezy i opiekuńczą rolę państwa oraz to jak ona się wdrażała w fińskie realia, które skwitowała następująco: „Jak będzie trzeba to państwo Cie nakarmi, się za Ciebie wysra i podetrze – tak tu mają”. Właśnie spowodowany tym egoizm i oziębłość w relacjach międzyludzkich Kamila wskazuje jako przyczynę licznych samobójstw w Finlandii. Jak licznych? W obiegowej opinii Finlandia miała prowadzić, ale już nie, tak było 4 dekady wcześniej. Znów można podejrzeć statystyki – są zadziwiające.


na szczycie Oravivuori z Państwem Lampinen :)
Kilka lat temu czekając na spotkanie w okolicach Metro Centrum usiadłem obok ulicznego grajka. Długie włosy, gitara, śpiewał rockowe covery. Po nich był jeden utwór którego nie znałem i do dzisiaj nie odnalazłem w sieci. Tyle z niego pamiętam:

Welcome to the Finland

the land of thousand lakes

Welcome to the Finland

the land of forests and the memories

Welcome to the Finland

the land of thousand suicides.......

Utwór był chwytliwy, wpadał w ucho, tak jak grajkowi wpadło 1 zł do futerału. Pojechałem, widziałem i zrozumiałem sens piosenki, którą słyszałem kilka lat wcześniej w centrum Warszawy.


na skalnym cyplu w Tampere
Tampere - taki fiński Manchester - polecam

niedziela, 2 czerwca 2013

Prom - miasto na wodzie

Drogę z Tallina do Helsinek zdecydowałem pokonać promem. W sumie była to najtańsza opcja. A że dotychczas nie płynąłem promem pełnomorskim to wybór wydawał się oczywisty. Bilet kosztował 28 euro, a po wmówieniu kasjerce, że jestem studentem i mam nie więcej niż 26 lat całe 5 euro mniej. 
mój kurs

zapowiedziany na tablicy prom Finlandia linii Eckero

Po przybyciu do Tallina pierwsze co zobaczyłem – poza wieżą telewizyjną – to flota promów przyklejonych do terminali. Tir którym przyjechałem z Rygi miał się właśnie okrętować na prom do Helsinek. Ogromne, żelazne bryły. Jak się potem okazało jakieś 25 metrów szerokości, 160 metrów długości i 9 pokładów. Tir za tirem wjeżdżają na pokład, jeden za drugim, gdzie to się mieści?! Pełne zrozumienie przyszło kolejnego wieczoru kiedy przyszedł czas na mój boarding. Jestem na miejscu w terminalu pasażerskim 2 godziny przed wypłynięciem z portu. Po drodze mijałem kolejkę dla tirów i samochodów osobowych. O ile pierwsza mnie nie dziwi, to ta druga jest dość specyficzna. Głównie Volvo, Saaby, ale i inne skandynawskie, zwłaszcza z nadwoziem combi, zapakowane po dach alkoholem, mięsem i słodyczami. 


Port jest wypełniony knajpami, sklepami i marketami specjalnie dla Finów. Tam znajdują 3 razy tańsze żarcie i picie niż u siebie w kraju. W terminalu pasażerskim analogiczna sytuacja. Ludzie z torbami, plecakami i wózkami na zakupy – takie wózeczki z dwoma kółkami z jakimi w Polsce starsze panie zwykły chodzić na bazar. Wszystko załadowane wódą i piwem. Na miejscu dowiedziałem, że to się nazywa „Tallin trip” - popłynąć, najeść się, napić i wrócić z zapasami na kolejny tydzień lub dwa. Wszystko przypomina ruch graniczny między Ukrainą, a Polską. Różnica jest taka, że nie jest to źródło dochodu tych ludzi, a sam proceder na tą skalę jest legalny. Zresztą Finowie są bardzo prawowici. Raczej nie byłem w wielu miejscach w których czół bym się tak bezpiecznie.
Wracając do samych promów. Pierwsze trzy pokłady zajmują tiry, kolejne dwa osobówki. Na szóstym jest supermarket, a na kolejnych dwóch kabiny pasażerskie. Ósmy pokład to jedno wielkie centrum rozrywki. Kluby z muzyką disco, knajpy, bary, kasyna, scena z muzyką na żywo, gdzie przez 2,5 godziny trwania rejsu cały czas zmieniają się wykonawcy, a publiczność w średnim wieku 40 – 50 lat szaleje na dancefloorze przy fińskich odpowiednikach Krzysztofa Krawczyka albo Ireny Santor. Wokół chodzą kelnerki, podają drinki i piwo. Ceny jak dla mnie zawrotne. Dla Finów jest tanio. Już w połowie rejsu niemal wszyscy dobrze wcięci. 
danceflour - jak widać jeszcze przez odbiciem odportu

w Finlandii takie automaty są wszędzie, na promie oprócz kasyna znaleźć je można w każdym wolnym miejscu
Może to nie prom do Szwecji, ale skojarzenie było jednoznaczne: "już na promie drinki i żarcie za darmo i non stop......"
W jednym z wygodnych foteli na kilkanaście minut przycinam drzemkę. Budzi mnie jakiś metaliczny, głuchy podźwięk. Budzę się i widzę kobietę koło 60-tki leżącą na ziemi, trzymającą się za głowę, a obok wywrócony metalowy kosz słusznych gabarytów. Mimo że miałem jakieś 15 metrów do miejsca w którym leżała, a sam byłem dość ospały i się nie śpieszyłem, to nikt przede mną do niej nie podszedł. Zapytałem czy wszystko dobrze, pomogłem wstać i tyle. Owa pani wywróciła się, bo była okrutnie napierdolona. Na promie w ogóle nie bujało, po prostu przegrała z grawitacją. Po wszystkim zastanawiałem się tylko, czy ja jej pomogłem, bo nie widziałem w odróżnieniu od pozostałych jaka jest pijana, czy tam taka znieczulica panuje. Po tygodniowej autopsji w Finlandii okazało się, że druga opcja jest bardziej trafna. W każdym razie po chwili starsza pani podeszła i podziękowała mi, a następnie ruszyła do baru po kolejnego drinka.
Jest jeszcze dziewiąty pokład, tzw. sundeck, poza walorami widokowymi i barem w miesiącach letnich funkcjonuje tam basem. Większa powierzchnia tego pokładu jest osłonięta szybami, poza nimi piździ niemiłosiernie!
Co do widoków z promu to dość spektakularnie – na tyle by zrobić zdjęcie – wygląda minięcie z innym promem, niewielkie wysepki u brzegu Helsinek z małymi fińskim, drewnianymi, czerwonymi domkami i saunami nieopodal, oraz manewr zawijania do portu w Helsinkach.



Jako puentę promowej podróży dodam fakt, iż pierwszą istotą z jaką miałem kontakt po wyjściu na ląd w krainie Muminków był słowacki cygan próbujący sprzedać mi lornetkę. Bo są rzeczy, które nigdy i nigdzie się nie zmienią...