niedziela, 24 marca 2013

Depresja powyjazdowa


Każdy szanujący się backpacer powie, że tylko w drodze w pełni czuje, że żyje. Kiedy jest daleko od domu, każdy dzień jest większą lub mniejszą przygodą, bo to nie wczasy all-inclusive. Tu nie wiesz gdzie będziesz spał, czy w ogóle spał, co jadł, nawet czy w ogóle jadł. Nie wiesz kogo spotkasz, na pewno nie obsługę hotelową, która mówi po angielsku i robi wszystko, żeby umilić Ci pobyt, bo jej za to płacą. Za to każdy napotkany człowiek może być tak samo bardzo uprzejmy i pomocny jak też wredny i złośliwy. Spotkasz ludzi którzy sami zapytają czy Ci nie pomóc, bywa nawet, że dadzą coś do jedzenia, postawią piwo, zawiozą kilka kilometrów dalej niż sami jadą. W tych samych miejscach spotkasz najgorsze wszy żerujące na ludziach, nie pomogą pytani o drogę, udają że nie rozumieją, jak stawiasz plecak na przystanku i sprawdzasz rozkład, to tylko patrzą jak go zajebać. Nie wiesz nic! Idziesz w nieznane i jeśli nawet czytałeś wszystkie przewodniki, ostrzeżenia i relacje innych podróżników, to poza tymi samymi budynkami i ulicami, to będzie zupełnie inny świat. Bywa, że rodacy widząc polską flagę na poboczu dostają zawężenia pola widzenia, a w tym samym miejscu zatrzymują się Rumuni, którzy od kilku lat pracują w Katowicach i wracają na urlop w rodzinne strony. W tych samych polecanych, bezpiecznych knajpach można stracić zdrowie za sprawą beznadziejnego jedzenia, bądź latających krzeseł i butelek. Pomijając ekstremalne sytuacje, nawet codzienne czynności są ciekawe. Bywa, że zabawne. bo wyglądają inaczej niż u nas, bo są zupełnie inne. W takim klimacie backpacker czuje się dobrze.
Niestety przychodzi ta chwila kiedy pieniądze się kończą, albo jesteśmy daleko od domu i ze względów logistyczno-finansowych nie możemy olać biletu powrotnego i po prostu kupić kolejnego, najlepiej z innego miejsca za tydzień albo dwa, w ogóle to lepiej za miesiąc tyle, że nie za 20 zł, a za 1200 zł.
Powrót do rzeczywistości jest zazwyczaj dołujący. Znane od lat ulice, knajpy, raczej nic się nie zmieniło, zwłaszcza w „moim” robotniczym mieście. Za nikim się stęsknić nie zdążyłem, ani nikt za mną, bo wszyscy przywykli, że więcej mnie nie ma niż jestem. Zresztą nawet jak siedziałem prawie cały rok w kraju to i tak w nieodległym Lublinie, gdzie zafrasowany nauką, baletami i piciem kontakt z domem ograniczyłem do jednego telefonu na niedzielnym kacu oglądając powtórkę must be jak oni śpiewają pod lodem i tańczą na błocie, czy jakoś tak.
Powrót sprowadza się do normalnego życia. Brak stałej pracy, bo 3 – 4 miesiące w ciągu roku to nie urlop, sprawia, że za każdym razem trzeba zaczynać od nowa. Jeżeli szukanie pracy się przedłuża, to ucieka się w kolejny wyjazd za ostatnie oszczędności, bo co ja tu będę robił, jak pracy nie ma. Uczelnia? Przecież, to już żaden prestiż. Jak mówię, że robię doktorat, to się na osiedlu pytają, czy mogę już recepty wypisywać. Pisał pracę? Czytam, notuję, tworzę jakieś teorie, modele, ale weny do pisania dysertacji nie mam.
W takim wypadku szukanie pracy ogranicza się do krótkoterminowych fuch na budowie. Popracować kilka tygodni max, zarobić swoje i w trasę. Jest jeszcze ciekawsza opcja. Wyjechać do pracy za granicę, byle do miasta! Bo wieś za granicą zazwyczaj oznacza odcięcie od życia i skoncentrowanie się na pracy i czynnościach fizjologicznych. To znaczy rozrywki też są, np.: wódka i wódka, a i jeszcze wino, piwo też jest. W mieście, to i jakieś zabytki, ulice, knajpy. Można poznać ludzi poza koleżkami z pracy i współlokatorami. To dużo, bo kontakty to możliwości. Lokalni znajomi na pewno pokażą kilka ciekawych miejsc w okolicy, zaproszą na imprezę na której pozna się zwyczaje kulinarne i alkoholowe obcokrajowców – wszędzie są inne. Odnotuje się kilka ciekawych spostrzeżeń odnoście nowej nacji. Same plusy.
Stało się, znalazłem pracę! Stałą. Siedzę przy biurku, wciskam klawisz w komputerze i rozmawiam przez telefon. Pierwszy raz w życiu odprowadziłem ZUS, GUS i inne, na co to w ogóle idzie? Po co mi emerytura, jak przy tym trybie życia to najdalej przy 50-tce połowa organów przestanie działać, a druga połowa będzie na wykończeniu..... no tak, bo ta pierwsza już ledwo zipie. I tak siedzę od 8:00 do 16:00, a każdy dzień wygląda tak samo. To się chyba nazywa stabilizacja, czy jakoś tak. Czyli to co dawne, myślące poważnie o życiu i o mnie partnerki bardzo by uważały. I jak sobie pomyśle, że tak wyglądać ma reszta mojego życia to dziękuję bardzo. Wiem, co jutro, wiem co za tydzień. Nie! Moment, wiem co za rok, za dwa, pięć i dziesięć. Wegetacja, zarabianie pieniędzy, 30 lat kredytu na dom, choć jak ostatnio policzyłem to i z tym będzie problem!, 15 letni samochód dla klasy średniej w gazie i statystyczna żona tyjąca coraz bardziej po ślubie – bo się już starać nie musi.
Kurwa! No co w tym dobrego? Jest się zakładnikiem własnych decyzji, kredytu, związku i innych zobowiązań. Nie można powiedzieć pierdole i po prostu wyjechać.
Właśnie zacząłem się pchać w takie życie. Każdy dzień taki sam, każdy tydzień taki sam, za chwile okaże się, że i każdy miesiąc i każdy rok. Nie....tyle to raczej nie wytrzymam. I tak już cztery miesiące. Póki co czekam, aż się cieplej zrobi, jakiś urlop, jakiś wyjazd byle dalej, byle coś innego, nowego, nieprzewidywalnego. Tylko patrzę jak stąd spierdolić. 
Belgrad









niedziela, 17 marca 2013

Pralnia we Brnie



Raczej większego zaskoczenia nie wywołam mówiąc, że na wielu balach byłem i w wielu lokalach piłem, czy to w kraju, czy za miedzą – tak w Arenie też – ale w takiej knajpie byłem pierwszy raz.

W czeskim Brnie – tak ładne miasto, zdecydowanie polecam – podobnie ja w innych miastach na tym tripie spaliśmy w ramach CouchSerfing. I tym razem host zabrał nas na miasto i skończyło się w knajpie, tym razem nie na zwykłym piciu.

Wchodzimy do środka, bar, taborety, trzy stoliki na krzyż. Wchodzimy dalej, po bokach korytarza stoją pralki, w powietrzu czuć proszek do prania i wilgoć. Idziemy dalej powietrze staje się gęste jak w klubie bilardowym, dym - nie tylko tytoniowy i głos jakiejś spikerki w tle. Ale mordownia!
Pralnia

Tam codziennie odbywa się konkurs wiedzy ogólnej, kilka serii pytań z kilku losowych kategorii. Od polityki, przez historię i geografię po życie codzienne. Niewielka sala zawalona stolikami, przy każdej jedna drużyna 6 – 12 osób. W sumie było 12 drużyn. Moja nazywała się: „Chce se mi zvracet' - translacja we własnym zakresie – nie, to nie ja wymyśliłem. Po 2 godzin picia i odpowiadania na pytania nasza drużyna, tzn, Ania, ja, Janek – nasz host, dwie Katki i Karl zajęliśmy czwarte miejsce. Szału nie ma, ale warto powiedzieć o co graliśmy. W tym permanentnym quizie stawką jest zapłacenie połowy rachunku za stolik, co sądząc po frekwencji i zaangażowaniu uczestników – a był wtorek – było dość mobilizujące. 


Taki pomysł na knajpę/pralnię, właściwie nie wiadomo co, a mimo wszystko bardzo pozytywne miejsce na wieczór w Brnie, które samo w sobie jest śliczne. Start codziennie o 18:00. Warto przyjść godzinę wcześniej by zająć stolik. Aha, jakby ktoś się wybierał bez czeskiego tłumacza, to w środy jest quiz in english version for foreigners, wówczas schodzą się głównie Erasmusi.

Polecam, tak jak samo Brno.








czwartek, 14 marca 2013

Słowackie Tatry – po prostu lepsze

Dlaczego? Pomijając powierzchnie słowackich Tatr, długość szlaków i ilość tras zjazdowych, lepszą infrastrukturę, atrakcyjne ceny itp., to narzekać można tylko na to, że jest trochę dalej, choć niekoniecznie. Poprad – czyli słowacki odpowiednik Zakopanego, dorobił się już lotniska, autostrady i kolejki wąskotorowej dowożącej turystów i miejscowych na szlaki i trasy zjazdowe w Tatrzańskiej Łomnicy, Starym Smokowcu, czy Štrbské Plesie. 
Elektryczka na stanicy Stary Smokovec
trasy i cennik


Do tego sam Poprad prezentuje się o niebo lepiej niż Zakopane. Rynek miejski, knajpy i sympatyczne uliczki. Jedynym minusem są pozostałe po socjalistycznym dobrobycie bloki z wielkiej płyty. Na szczęście są na obrzeżach miasta i raczej nikt przyjezdny poza turystą mojego pokroju idącego po wino i kabanosy do Lidla tam nie trafi. 
centrum Popradu


Choć jeśli pomyślę to autostrada okazała się sporym utrudnieniem w łapaniu stopa. Przy próbie wyjechania z Popradu zwinęła nas policja za stopowanie na autostradzie. Na szczęście obyło się na pouczeniu i zawiezieniu nas kilka kilometrów dalej na stację benzynową, gdzie po chwili wsiedliśmy do tira z drewnem jadącego do fabryki celulozy w Ruzomberoku. A stamtąd to już z górki.
Stąd zabrała nas policja
ale za to przy takich widokach, na pierwszym planie Slavkovsky stit


Wracając do słowackich Tatr. Ceny. Trudno jest mi porównywać z Zakopanem, bo w ferie zimowe w polskiej zimowej stolicy nie byłem. Ale w szczycie sezonu zimowego, przy największym oblężeniu znalezienie pokoju z łazienką, TV i internetem Wi-Fi w cenie 13-15 euro za osobę od ręki wydaje mi się mało realne. Prawdę mówiąc, to jechałem do Starego Smokowca (jeszcze wyżej) z przeświadczeniem, że będzie ciężko coś znaleźć w „średnich” cenach. Nawet na miejscu bardzo życzliwa Pani z informacji turystycznej powiedziała, że tanio w sezonie to nic nie znajdziemy. A za ile da się najtaniej? Po wykonaniu kilku telefonów do schronisk i pensjonatów, przedział cen otwierał się od 13 euro za dobę. Niezbyt tanio jak dla mnie, ale biorąc pod uwagę, że to był szczyt sezonu (dzieci miały ferie) i w dodatku weekend, to 15 euro za wspomniany wyżej pokój potraktowałem z umiarkowanym optymizmem.

widok z okna na stację elektryczki  (na pierwszym zdjęciu widać to okno)
Co do kosztów wyciągów narciarskich, cen za bardzo nie pamiętam, ale można po europejsku kupić sobie skipass na wszystkie stoki, a nie tak jak u nas, na każdy osobno. Przynajmniej właśnie taka opinia utarła się o polskich stokach. 


Ania na środku Popradskiego Stawu
Chata Popradske Pleso, w tle Popradska Wieża



Minusy samych gór?

W Tatrach u południowych sąsiadów nie można wychodzić zimą w góry powyżej schronisk. Szkoda. Chociaż jak się w polskich wiadomościach ogląda wycieczki szkole pogrzebane przez lawinę, to może i dobrze, w każdym razie zdecydowanie rozsądnie.




niedziela, 10 marca 2013

Natanek, schizandra i mace z Radomia

Pierwszym docelowym miastem na zimowym autostopie miały być Koszyce. Miasto, jak miasto, jak to na Słowacji, czyli nieduże, ale za to z ciekawą architekturą i ze świetnymi knajpami. Jako, że trip był niskobudżetowy – taka niespodzianka – to noclegi były przewidziane w ramach CouchSerfingu.
Po dotarciu do Koszyc kontaktujemy się z naszym hostem. Pierwsze wrażenie jest raczej pozytywne. Wymiana kilku standardowych zdań zapoznawczych i gość pyta: „Damian, Ania, znacie Natanka” ? WTF, czy jemu chodzi o to co myślę? I słyszę po polsku: „Papierosy palisz? Nie; Alkohol pijesz? Nie; Narkotyki używasz? Nie; A może Harry Potter? Tak!” i już nie musiał nic dodawać, wiedziałem, „że coś się dzieje”.
Z dalszej znajomości wynikało, że Ondrej buduje głośniki – naprawdę zajebiste, wiem bo testowałem w środku nocy na starówce – i interesuje się fanatyzmem religijnym. Przy pierwszym piwie w Tabaczce (taka artystyczna knajpa – w dobrym słowa znaczeniu, nie jak Plan B) Ondrej puścił z laptopa swój miks własnej muzyki z kazaniami Natanka – w pewnym stanie świadomości, mocno psychodeliczna rzecz. Jako, że z czasem byliśmy nieco zmęczeni po całym dniu drogi z Radomia, to nasz gospodarz stosujący ziołolecznictwo zaczął częstować różnymi specyfikami. Zaczęło się od guarany i schizandry dla pobudzenia, a skończyło się na …...... no właśnie. Luki są nie tylko w tekście.
Katka - koleżanka z Koszyc

Imienia tego kolegi nie pamiętam, ale jego zainteresowania graficzne zdają się określać jego osobowość.

 W każdym razie wieczór w knajpie był bardzo rozwojowy, szczególnie kiedy poszliśmy na zaplecze lokalu. Własny alkohol, ziołolecznictwo, w sumie byłem chory, gorączka, katar, to czemu się nie wzmocnić? Tym bardziej, że łykany w hurtowych ilościach gripex zdawał się nie pomagać. Towarzystwa przybywało i to coraz weselszego. Jeden z uczestników o bardzo specyficznym wyrazie twarzy i rozmiarze źrenic wyraźnie był w trakcie gastrofazy. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie jego zagryzka..... mace z Radomia. Tak, też się zdziwiłem.
Na pierwszym planie Ondrej i mace z Radomia
Wreszcie nadszedł ten moment, że trzeba było iść spać. Jako, że nie byliśmy specjalnie w stanie, a chęci to już całkiem brakowało do naszego planowego noclegu oddalonego o 30 minut marszu od baru, to Ondrej zaproponował: Ja mam klucze od mieszkania mojego kolegi, to za rogiem, tam możemy spać. Weszliśmy przez bramę z napisami muzeum, galeria, centrum kultury i coś jeszcze.
Po przebudzeniu się stwierdziłem, że to miejsce w którym spaliśmy, mi się nie śniło, a faktycznie takie jest. Do prawdy, nieczęste uczucie. Zdjęcie najlepiej odda sytuację.

Co chces robit?
Po porannej kawie poszliśmy na śniadanie i zwiedzanie miasta, ale że zabytki to dość banalna kwestia, to ograniczę się do stwierdzenia, że to ładne miasto i warto je zobaczyć. Po południu trafiliśmy do kolejnego hosta. Ignacio – gość z Chile, pracował dla jakiejś międzynarodowej korporacji. Do tego jego współlokatorzy: Hiszpan i Polak, a także częsty gość Niemiec. Szczęśliwie całe towarzystwo dało się ogarnąć angielskim. Spodziewałem się, że będzie to miły host po uzgodnieniach co do mojego noclegu. „Przenocuje was pod dwoma warunkami:
  1. przywieziecie dwie butelki Soplicy orzech laskowy
  2. pozwolicie, że wam za nią oddam
W alkoholu mam raczej skil professional, ale tego jeszcze nie smakowałem i muszę powiedzieć, że bardzo pozytywnie się zaskoczyłem. Po opróżnieniu butelek i sjeście udaliśmy się na miasto, a konkretnie do knajpy Bernard. Świetny wystrój, fajna knajpa, choć atmosfera zupełnie inna niż w Tabaczce.
od lewej: Ondrej, ja, Ania - towarzyska podróży, Krzysztof, Markus, Ignacio za aparatem

Kiedy libacja z nowymi znajomymi zbliżała ku końcowi zadzwonił Ondrej: „Damian chodź na miasto wypróbujemy głośniki” I tak po kilku kolejkach wszyscy wyszliśmy na starówkę i bawiliśmy się przy utworach :wiedz, że coś się dzieje” i „gdzie jest krzyż” - który to utwór poleciłem Ondrejowi poprzedniego dnia. Wróciliśmy jeszcze na chwilę do knajpy i o 4 nad ranem dotarliśmy do domu; zadzwonił Ondrej: Damian, Ania chodźcie do mnie, przetłumaczymy Natanka na angielski i wrzucimy na youtube”. Zdecydowanie „coś się działo” w jego głowie. Na szczęście pozytywnego, dlatego też aktualnie jestem w trakcie tłumaczenia kolejnego kazania fanatycznego księdza.

Sylwester w Gołkowicach 2012/2013


Już w październiku zakupiłem super tanie bilety do Gdańska i żyłem z zamieram odwiedzenia Trójmiasta, tym razem inaczej niż przejazdem. Jak to w życiu była shit is happens i plany uległy zmianie. Kolega Maciek zaproponował sylwestra dla autostopowiczów. O ile z autostopem i z ludźmi w trasie mam wiele wspólnego, to ze zorganizowanymi imprezami dla takiego towarzystwa zupełnie nic. Zresztą organizacja i autostop to niejako antonimy, bo w tym stylu podróżowania, a dla wielu i życia, gro wypadków jest dziełem przypadku. Tym bardziej, że chęć udziału w imprezie zadeklarowało 240 osób, a odwiedzając niektóre domki miałem wrażenie, że było znacznie więcej.
Z racji, że pojechałem ze wspomnianym wcześniej kolegą a.k.a. Koczownik or Koczo, to na brak alkoholu i tematów do rozmów nie mogłem w ogóle narzekać. Na dodatek kilka kilometrów przed metą spotkaliśmy ludzi z którymi mieliśmy imprezować przez trzy kolejne dni. Bardzo pozytywni ludzie, rozmawialiśmy i piliśmy jakbyśmy się niepierwszy raz widzieli. Po dotarciu do ośrodka wypoczynkowego, gdzie maiła się odbyć planowana impreza okazało się, że jest jeszcze lepiej. W góralskim domku przeznaczonym na 9 osób kwaterowało w sumie 12, a atmosfera była niesamowicie chill'outowa. Alkohol lał się strumieniami. Do wieczora pękł 5 litrowy baniak z nalewką, który przywieźliśmy z sobą, a noc jeszcze młoda. Współlokatorzy okazali się równie hojni i obdarowywali swoim alkoholem, na szczególną uwagę zasługują nalewki wiśniowe i malinowe absolwentek geofizyki - Ewy i Agnieszki. Tak geofizyka, to od ropy i gazu- tego łupkowego też. Nalewki wchodziły jak woda, a nawet lepiej, bo wody się tyle wypić nie da! Noc sylwestrowa, pomijając fajerwerki i życzenia niczym nie różniła się od pozostałych dni lub nocy. Dzień któtki więc czasami ciężko określić. Szaleństwo: permanentna libacja, tańce i rozmowy w nowo poznanym towarzystwie. Dla mnie było to wielkie zaskoczenie, bo rzadko zdarza się, żeby tak się skumplować z ludźmi w kilka godzin.
Żeby nie było, że to było samo chlanie! Były też prelekcje podróżnicze, wśród których najbardziej zapadła mi prezentacja Martynki „Sen na Jawie” na której to, za aktywny udział zdobyłem moc atrakcyjnych nagród, takich jak: książkę o papieżu, DVD o Iranie – oczywiście po irańsku, publikację o lokacji Gołkowic oraz pocztówki upamiętniające wizytę papieża w Bełchatowie, w tym jedną ze specjalną dedykacją autorki prelekcji dla mnie. Oł je! I jak tu się nie cieszyć!
Wszystko ładnie, pięknie poza powrotem. Do domu dotarłem o 5:20, 2 stycznia i musiałem zmierzyć się z rzeczywistością, która wymagała bym za 2,5 godziny był w pracy. Dramat, męka, walczyłem ze snem, zmęczeniem i delirium.
Warto było, pozostały wspomnienia – choć wiele sytuacji znam tylko dzięki zdjęciom i opowieściom. Najważniejsze są jak zwykle kontakty, dzięki którym spotka się kogoś życzliwego w trasie, albo uda się z nim w taką trasę ruszyć.