Każdy szanujący się backpacer powie, że tylko w drodze w pełni
czuje, że żyje. Kiedy jest daleko od domu, każdy dzień jest
większą lub mniejszą przygodą, bo to nie wczasy all-inclusive. Tu
nie wiesz gdzie będziesz spał, czy w ogóle spał, co jadł, nawet
czy w ogóle jadł. Nie wiesz kogo spotkasz, na pewno nie obsługę
hotelową, która mówi po angielsku i robi wszystko, żeby umilić
Ci pobyt, bo jej za to płacą. Za to każdy napotkany człowiek może
być tak samo bardzo uprzejmy i pomocny jak też wredny i złośliwy.
Spotkasz ludzi którzy sami zapytają czy Ci nie pomóc, bywa nawet,
że dadzą coś do jedzenia, postawią piwo, zawiozą kilka
kilometrów dalej niż sami jadą. W tych samych miejscach spotkasz
najgorsze wszy żerujące na ludziach, nie pomogą pytani o drogę,
udają że nie rozumieją, jak stawiasz plecak na przystanku i
sprawdzasz rozkład, to tylko patrzą jak go zajebać. Nie wiesz nic!
Idziesz w nieznane i jeśli nawet czytałeś wszystkie przewodniki,
ostrzeżenia i relacje innych podróżników, to poza tymi samymi
budynkami i ulicami, to będzie zupełnie inny świat. Bywa, że
rodacy widząc polską flagę na poboczu dostają zawężenia pola
widzenia, a w tym samym miejscu zatrzymują się Rumuni, którzy od
kilku lat pracują w Katowicach i wracają na urlop w rodzinne
strony. W tych samych polecanych, bezpiecznych knajpach można
stracić zdrowie za sprawą beznadziejnego jedzenia, bądź
latających krzeseł i butelek. Pomijając ekstremalne sytuacje,
nawet codzienne czynności są ciekawe. Bywa, że zabawne. bo
wyglądają inaczej niż u nas, bo są zupełnie inne. W takim
klimacie backpacker czuje się dobrze.
Niestety przychodzi ta chwila kiedy pieniądze się kończą, albo
jesteśmy daleko od domu i ze względów logistyczno-finansowych nie
możemy olać biletu powrotnego i po prostu kupić kolejnego,
najlepiej z innego miejsca za tydzień albo dwa, w ogóle to lepiej
za miesiąc tyle, że nie za 20 zł, a za 1200 zł.
Powrót do rzeczywistości jest zazwyczaj dołujący. Znane od lat
ulice, knajpy, raczej nic się nie zmieniło, zwłaszcza w „moim”
robotniczym mieście. Za nikim się stęsknić nie zdążyłem, ani
nikt za mną, bo wszyscy przywykli, że więcej mnie nie ma niż
jestem. Zresztą nawet jak siedziałem prawie cały rok w kraju to i
tak w nieodległym Lublinie, gdzie zafrasowany nauką, baletami i
piciem kontakt z domem ograniczyłem do jednego telefonu na
niedzielnym kacu oglądając powtórkę must be jak oni śpiewają
pod lodem i tańczą na błocie, czy jakoś tak.
Powrót sprowadza się do normalnego życia. Brak stałej pracy, bo 3
– 4 miesiące w ciągu roku to nie urlop, sprawia, że za każdym
razem trzeba zaczynać od nowa. Jeżeli szukanie pracy się
przedłuża, to ucieka się w kolejny wyjazd za ostatnie
oszczędności, bo co ja tu będę robił, jak pracy nie ma.
Uczelnia? Przecież, to już żaden prestiż. Jak mówię, że robię
doktorat, to się na osiedlu pytają, czy mogę już recepty
wypisywać. Pisał pracę? Czytam, notuję, tworzę jakieś teorie,
modele, ale weny do pisania dysertacji nie mam.
W takim wypadku szukanie pracy ogranicza się do krótkoterminowych
fuch na budowie. Popracować kilka tygodni max, zarobić swoje i w
trasę. Jest jeszcze ciekawsza opcja. Wyjechać do pracy za granicę,
byle do miasta! Bo wieś za granicą zazwyczaj oznacza odcięcie od
życia i skoncentrowanie się na pracy i czynnościach
fizjologicznych. To znaczy rozrywki też są, np.: wódka i wódka, a
i jeszcze wino, piwo też jest. W mieście, to i jakieś zabytki,
ulice, knajpy. Można poznać ludzi poza koleżkami z pracy i
współlokatorami. To dużo, bo kontakty to możliwości. Lokalni
znajomi na pewno pokażą kilka ciekawych miejsc w okolicy, zaproszą
na imprezę na której pozna się zwyczaje kulinarne i alkoholowe
obcokrajowców – wszędzie są inne. Odnotuje się kilka ciekawych
spostrzeżeń odnoście nowej nacji. Same plusy.
Stało się, znalazłem pracę! Stałą. Siedzę przy biurku, wciskam
klawisz w komputerze i rozmawiam przez telefon. Pierwszy raz w życiu
odprowadziłem ZUS, GUS i inne, na co to w ogóle idzie? Po co mi
emerytura, jak przy tym trybie życia to najdalej przy 50-tce połowa
organów przestanie działać, a druga połowa będzie na
wykończeniu..... no tak, bo ta pierwsza już ledwo zipie. I tak
siedzę od 8:00 do 16:00, a każdy dzień wygląda tak samo. To się chyba
nazywa stabilizacja, czy jakoś tak. Czyli to co dawne, myślące
poważnie o życiu i o mnie partnerki bardzo by uważały. I jak
sobie pomyśle, że tak wyglądać ma reszta mojego życia to
dziękuję bardzo. Wiem, co jutro, wiem co za tydzień. Nie! Moment,
wiem co za rok, za dwa, pięć i dziesięć. Wegetacja, zarabianie
pieniędzy, 30 lat kredytu na dom, choć jak ostatnio policzyłem to
i z tym będzie problem!, 15 letni samochód dla klasy średniej w
gazie i statystyczna żona tyjąca coraz bardziej po ślubie – bo
się już starać nie musi.
Kurwa! No co w tym dobrego? Jest się zakładnikiem własnych
decyzji, kredytu, związku i innych zobowiązań. Nie można
powiedzieć pierdole i po prostu wyjechać.
Właśnie zacząłem się pchać w takie życie. Każdy dzień taki
sam, każdy tydzień taki sam, za chwile okaże się, że i każdy
miesiąc i każdy rok. Nie....tyle to raczej nie wytrzymam. I tak już
cztery miesiące. Póki co czekam, aż się cieplej zrobi, jakiś
urlop, jakiś wyjazd byle dalej, byle coś innego, nowego,
nieprzewidywalnego. Tylko patrzę jak stąd spierdolić.
Belgrad |