środa, 26 września 2012

Browaring nad Dunajem 19-25 III 2012 part 1

Bo we Wiedniu nie byłem.
A termin? Co prawda w cesarskich ogrodach nie wiele roślin w marcu kwitnie, ale (tu jak mówi porzekadło wszystko co przed „ale” się nie liczy) chciałem się gdzieś wyrwać. Wiedeń-Bratysława-Devin, czyli browaring nad Dunajem.

Zanim wyjazd przybrał właściwy bieg spraw i mogliśmy się napawać cesarską architekturą, trzeba było dotrzeć na miejsce. Podróż rozpoczęliśmy z Warszawy tanią linią autobusową. Rok temu w Hiszpanii pisałem, że u nas takich autokarów długo jeszcze nie będzie. A tu są, klimatyzacja, internet WiFi, toaleta,  a bilet? W cenie nocnej taksówki przez pół większego miasta. W każdym razie wyjeżdżamy w poniedziałek o 18:00, by na miejsce dotrzeć około 6:30 rano.
Dzień pierwszy – wtorek
Przeciągamy się po wyjściu z autobusu i wyrzucamy opróżnione butelki. Spacer w kierunku hostelu rozpoczynamy od zmylenia kierunku. Na szczęście w porę się orientujemy, a przechodnie są nadzwyczaj pomocni, widząc nas z mapą sami podchodzą i oferują pomoc. Ania jest w ciężkim szoku, no cóż mało jeździ. Wreszcie nieco zniecierpliwieni docieramy do hostelu. Zależało nam na jak najszybszym zabookowaniu miejsc, bo nie zrobiliśmy tego przez internet. Później się okazało, że mieliśmy sporo szczęścia bo nasi pozostali współlokatorzy musieli zmieniać pokój co noc z uwagi na to, że ich łóżka były przez kogoś wcześniej zarezerwowane. Obsługa w hostelu jak zawsze miła. Dostaliśmy xero z turystycznymi atrakcjami oraz co najważniejsze plan miasta i bony na piwo w hostelowym klubie. Niby swój plan już mieliśmy, ale jeszcze tego samego dnia gdzieś mi wypadł, w dodatku ten był praktyczniejszy. Zostawiliśmy rzeczy w przechowalni bagażu i udaliśmy się na miasto. 
Zaczęło się zwiedzanie. W telegraficznym skrócie to opera, następnie Hofburg – czyli siedziba cesarza, na przestrzeni wieków rozbudowywana o kolejne skrzydła stała się w latach 1814 -1815 miejscem obrad kongresu wiedeńskiego. Piękny Volksgarden naprzeciw parlamentu. Ratusz, uniwersytet, muzeum sztuki i wiele innych idąc wzdłuż Ring czyli obwodnicy starówki Wiednia. Po dotarciu do kanału dunajskiego kierujemy się do ścisłego centrum, pod katedrę Świętego Stefana. Moc atrakcji i jeszcze więcej turystów. Pokręciliśmy się po starówce i spoczęliśmy na browarku w knajpie usytuowanej na deptaku. Nie było dramatu 3,6 euro za półlitrowe piwo. Orzeźwieni wróciliśmy do hostelu, była 14:00. 
Hofburg
ratusz

parlament
Ogarnęliśmy się, zjedliśmy, współlokatorom ze świata wytłumaczyliśmy co to jest grzałka do gotowania wody. Była to dla nich spora niespodzianka, jednak nie tak wielka jak sposób w jaki chłodziliśmy alkohol, czyli na parapecie za oknem – noce były dość zimne. Dla nas to było oczywiste, dla niech nie. Mówiąc o nich mam na myśli koleżanki z Korei, Hiszpanii i Australii oraz kolegę z Indii. Zresztą on w ogóle nie pił. Sumi – wesoła dziewczyna, pielęgniarka z Seulu wyposażona w – jak się nam wydawało – drogi sprzęt Samsunga, była dobrą towarzyszką tego wieczoru. Podczas późniejszej rozmowy okazało się, że pominięcie kosztów eksportu i kilku procentowy vat sprawiają, że smartphone kosztuje tyle co u nas zwykły telefon z najniższej półki Media martk, a lustrzanka nie wiele więcej niż mój aparat, który według fotografów nadaje się do robienia zdjęć na imieninach u cioci.. 
Wraz z Sumi ruszyliśmy w miasto pokręciliśmy się po centrum oglądając to samo co za dnia i popijając piwko. Późnym wieczorem wróciliśmy do hostelu, gdzie zrealizowaliśmy wspomniane wcześniej kupony na browar. Niestety okazało się, że już nas zassało i trzeba było dokupić jeszcze po dwa piwa. Rzecz jasna takie normalne, czyli półlitrowe, nie takie gratisowe 0,2. Z rzeczy godnych zapamiętania tamtego wieczoru jest posiłek Sumi. Po pierwsze bardzo smaczne, po drugie bardzo ostre. Po kęsie ryżu z czymś tam, paliło mnie jak po kebabie z ostrym sosem. Dobrze, że miałem browar pod ręką. A drobna Azjatka wcinała tylko się jej uszy trzęsły. Co ciekawe, przed snem raczyliśmy naszych współlokatorów smakową wódką 36%, nie powiem jaką, żeby nie reklamować grejpfrutowej lubelskiej. Alkohol przypadł do gustu Cristinie – wspomnianej wyżej Hiszpance, a Sumi, która przed chwilą zjadła super ostre danie z kubka nie mogła przełknąć trunku – tak ją w gardło paliło te 36%. Widać, co kraj to i gardło inne. Nie mniej jednak skumplowaliśmy się z Cristiną, co miało istotny wpływ na przebieg naszej wycieczki, bynajmniej we Wiedniu. Ale o tym dalej.
Dzień drugi - środa
Nazajutrz mieliśmy prosty plan. Schönbrunn, Prater, Dunaj i to co po drodze interesującego. Na spacer do Schönbrunn z centrum wprosił się kolega z Indii, Ravi. Zdawało się, że po drodze zaczął żałować, bo nie pojechaliśmy metrem, a poszliśmy piechotą. Jakieś 1,5 godziny dobrego marszu. Koniec końcem na miejscu chyba przestał żałować, bo Schönbrunn wymiata. Mnie przypominał Wersal, w sumie założony z tym samym zamysłem podmiejskiej rezydencji cesarza. Przepiękne ogrody, rzeźby, pierwszy na świecie ogród zoologiczny, a co najważniejsze architektura. Moc atrakcji, jeszcze więcej plenerowych zdjęć i odpoczynek na ławce z browarem w cesarskim ogrodzie. Szał. Wycziłałtowani ruszyliśmy w drogą powrotną, tym razem metrem. Pożegnaliśmy się z Ravim, który śpieszył się na busa do Amsterdamu. 
Schönbrunn

Prater
Podjechaliśmy pod Prater – kiedyś park łowiecki Habsburgów, od połowy XVIII wieku otwarty dla mieszkańców, dziś ośrodek wypoczynkowo-sportowy na terenie którego znajduje się park rozrywki. Moc atrakcji, przeróżne maszyny, karuzele, koła, rollercoaster i inne które nawet ciężko nazwać. Niestety jak na polskie realia wszystko za drogo, poza ty wsiadając na wspomniane maszyny ryzykowało się utratę zawartości żołądka, co było prawdopodobne ze względu na zaawansowany browaring prowadzony przez nas od chwili przyjazdu. Dlatego też zamiast karuzeli wybraliśmy kolejny browar, chleb i turystyczną. Dalej ruszyliśmy nad Dunaj, Pospacerowaliśmy nad brzegiem, weszliśmy na most, porobiliśmy zdjęcia i w zasadzie tyle. Nadchodził zmierzch, a do hostelu ponad godzina marszu. Po drodze tradycyjny wurst i zakupy w Billi. Warto zaznaczyć, że był to nasz ulubiony sklep w Austrii. Po pierwsze zawsze był po drodze, po drugie to chyba najbardziej popularny dyskont, przynajmniej we Wiedniu. Choć widzieliśmy też inne, takie same jak w Polsce, to znaczy logo było identyczne, ale nazwa lokalna. 
Dunaj
Jako, że czuliśmy się smakoszami browaru, to próbowaliśmy wszystkiego. Dlatego też zwykle zdejmowałem po jednym, dwóch piwach każdej marki z półki i wkładałem do koszyka. Tym razem również tak zrobiłem. Niestety podczas spożycia okazało się, że jedno było zepsute, a konkretnie po dokładniejszych oględzinach puszki stwierdziliśmy z żalem – bezalkoholowe. No cóż i takie combo breakery się zdarzają, ale uczą na przyszłość czytać co się kupuje nawet w dziale z ulubioną substancją.
To be continued

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz