Bo we Wiedniu nie
byłem.
A termin? Co prawda
w cesarskich ogrodach nie wiele roślin w marcu kwitnie, ale (tu jak
mówi porzekadło wszystko co przed „ale” się nie liczy)
chciałem się gdzieś wyrwać.
Wiedeń-Bratysława-Devin, czyli browaring nad Dunajem.
Zanim wyjazd
przybrał właściwy bieg spraw i mogliśmy się napawać cesarską
architekturą, trzeba było dotrzeć na miejsce. Podróż
rozpoczęliśmy z Warszawy tanią linią autobusową. Rok temu w
Hiszpanii pisałem, że u nas takich autokarów długo jeszcze nie
będzie. A tu są, klimatyzacja, internet WiFi, toaleta, a bilet? W
cenie nocnej taksówki przez pół większego miasta. W każdym razie
wyjeżdżamy w poniedziałek o 18:00, by na miejsce dotrzeć około
6:30 rano.
Dzień pierwszy –
wtorek
Przeciągamy się po
wyjściu z autobusu i wyrzucamy opróżnione butelki. Spacer w
kierunku hostelu rozpoczynamy od zmylenia kierunku. Na szczęście w
porę się orientujemy, a przechodnie są nadzwyczaj pomocni, widząc
nas z mapą sami podchodzą i oferują pomoc. Ania jest w ciężkim
szoku, no cóż mało jeździ. Wreszcie nieco zniecierpliwieni
docieramy do hostelu. Zależało nam na jak najszybszym zabookowaniu
miejsc, bo nie zrobiliśmy tego przez internet. Później się
okazało, że mieliśmy sporo szczęścia bo nasi pozostali
współlokatorzy musieli zmieniać pokój co noc z uwagi na to, że
ich łóżka były przez kogoś wcześniej zarezerwowane. Obsługa w
hostelu jak zawsze miła. Dostaliśmy xero z turystycznymi atrakcjami
oraz co najważniejsze plan miasta i bony na piwo w hostelowym
klubie. Niby swój plan już mieliśmy, ale jeszcze tego samego dnia
gdzieś mi wypadł, w dodatku ten był praktyczniejszy. Zostawiliśmy
rzeczy w przechowalni bagażu i udaliśmy się na miasto.
Zaczęło
się zwiedzanie. W telegraficznym
skrócie to opera, następnie Hofburg – czyli siedziba cesarza, na
przestrzeni wieków rozbudowywana o kolejne skrzydła stała się w
latach 1814 -1815 miejscem obrad kongresu wiedeńskiego. Piękny
Volksgarden naprzeciw parlamentu. Ratusz, uniwersytet, muzeum sztuki
i wiele innych idąc wzdłuż Ring czyli obwodnicy starówki Wiednia.
Po dotarciu do kanału dunajskiego kierujemy się do ścisłego
centrum, pod katedrę Świętego Stefana. Moc atrakcji i jeszcze
więcej turystów. Pokręciliśmy się po starówce i spoczęliśmy
na browarku w knajpie usytuowanej na deptaku. Nie było dramatu 3,6
euro za półlitrowe piwo. Orzeźwieni wróciliśmy do hostelu, była
14:00.
Hofburg |
ratusz |
parlament |
Ogarnęliśmy się, zjedliśmy, współlokatorom ze świata
wytłumaczyliśmy co to jest grzałka do gotowania wody. Była to dla
nich spora niespodzianka, jednak nie tak wielka jak sposób w jaki
chłodziliśmy alkohol, czyli na parapecie za oknem – noce były
dość zimne. Dla nas to było oczywiste, dla niech nie. Mówiąc o
nich mam na myśli koleżanki z Korei, Hiszpanii i Australii oraz
kolegę z Indii. Zresztą on w ogóle nie pił. Sumi – wesoła
dziewczyna, pielęgniarka z Seulu wyposażona w – jak się nam wydawało – drogi
sprzęt Samsunga, była dobrą towarzyszką tego wieczoru. Podczas
późniejszej rozmowy okazało się, że pominięcie kosztów
eksportu i kilku procentowy vat sprawiają, że smartphone kosztuje
tyle co u nas zwykły telefon z najniższej półki Media martk, a
lustrzanka nie wiele więcej niż mój aparat, który według
fotografów nadaje się do robienia zdjęć na imieninach u cioci..
Wraz
z Sumi ruszyliśmy w miasto pokręciliśmy się po centrum oglądając
to samo co za dnia i popijając piwko. Późnym wieczorem wróciliśmy
do hostelu, gdzie zrealizowaliśmy wspomniane wcześniej kupony na
browar. Niestety okazało się, że już nas zassało i trzeba było
dokupić jeszcze po dwa piwa. Rzecz jasna takie normalne, czyli
półlitrowe, nie takie gratisowe 0,2. Z rzeczy godnych zapamiętania
tamtego wieczoru jest posiłek Sumi. Po pierwsze bardzo smaczne, po
drugie bardzo ostre. Po kęsie ryżu z czymś tam, paliło mnie jak
po kebabie z ostrym sosem. Dobrze, że miałem browar pod ręką. A
drobna Azjatka wcinała tylko się jej uszy trzęsły. Co ciekawe,
przed snem raczyliśmy naszych współlokatorów smakową wódką
36%, nie powiem jaką, żeby nie reklamować grejpfrutowej
lubelskiej. Alkohol przypadł do gustu Cristinie – wspomnianej
wyżej Hiszpance, a Sumi, która przed chwilą zjadła super ostre
danie z kubka nie mogła przełknąć trunku – tak ją w gardło
paliło te 36%. Widać, co kraj to i gardło inne. Nie mniej jednak
skumplowaliśmy się z Cristiną, co miało istotny wpływ na
przebieg naszej wycieczki, bynajmniej we Wiedniu. Ale o tym dalej.
Dzień drugi - środa
Nazajutrz mieliśmy prosty plan. Schönbrunn, Prater, Dunaj i to co
po drodze interesującego. Na spacer do Schönbrunn z centrum wprosił
się kolega z Indii, Ravi. Zdawało się, że po drodze zaczął
żałować, bo nie pojechaliśmy metrem, a poszliśmy piechotą.
Jakieś 1,5 godziny dobrego marszu. Koniec końcem na miejscu chyba
przestał żałować, bo Schönbrunn wymiata. Mnie przypominał
Wersal, w sumie założony z tym samym zamysłem podmiejskiej
rezydencji cesarza. Przepiękne ogrody, rzeźby, pierwszy na świecie
ogród zoologiczny, a co najważniejsze architektura. Moc atrakcji,
jeszcze więcej plenerowych zdjęć i odpoczynek na ławce z browarem
w cesarskim ogrodzie. Szał. Wycziłałtowani ruszyliśmy w drogą
powrotną, tym razem metrem. Pożegnaliśmy się z Ravim, który
śpieszył się na busa do Amsterdamu.
Schönbrunn |
Prater |
Podjechaliśmy pod Prater –
kiedyś park łowiecki Habsburgów, od połowy XVIII wieku otwarty
dla mieszkańców, dziś ośrodek wypoczynkowo-sportowy na terenie
którego znajduje się park rozrywki. Moc atrakcji, przeróżne
maszyny, karuzele, koła, rollercoaster i inne które nawet ciężko
nazwać. Niestety jak na polskie realia wszystko za drogo, poza ty
wsiadając na wspomniane maszyny ryzykowało się utratę zawartości
żołądka, co było prawdopodobne ze względu na zaawansowany
browaring prowadzony przez nas od chwili przyjazdu. Dlatego też
zamiast karuzeli wybraliśmy kolejny browar, chleb i turystyczną.
Dalej ruszyliśmy nad Dunaj, Pospacerowaliśmy nad brzegiem,
weszliśmy na most, porobiliśmy zdjęcia i w zasadzie tyle.
Nadchodził zmierzch, a do hostelu ponad godzina marszu. Po drodze
tradycyjny wurst i zakupy w Billi. Warto zaznaczyć, że był to nasz
ulubiony sklep w Austrii. Po pierwsze zawsze był po drodze, po
drugie to chyba najbardziej popularny dyskont, przynajmniej we
Wiedniu. Choć widzieliśmy też inne, takie same jak w Polsce, to
znaczy logo było identyczne, ale nazwa lokalna.
Dunaj |
Jako, że czuliśmy
się smakoszami browaru, to próbowaliśmy wszystkiego. Dlatego też
zwykle zdejmowałem po jednym, dwóch piwach każdej marki z półki
i wkładałem do koszyka. Tym razem również tak zrobiłem. Niestety
podczas spożycia okazało się, że jedno było zepsute, a
konkretnie po dokładniejszych oględzinach puszki stwierdziliśmy z
żalem – bezalkoholowe. No cóż i takie combo breakery się
zdarzają, ale uczą na przyszłość czytać co się kupuje nawet w dziale z ulubioną substancją.
To be continued
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz