piątek, 28 września 2012

Wyjazd do Holandii w 2007 roku

Był sierpień 2007 roku. Właśnie wróciłem z Irlandii, a że do początku roku akademickiego pozostało blisko 2 miesiące to warto było jeszcze dorobić na kolejne tripy, książki i browaring w czasie roku akademickiego. Zupełnie przypadkiem dowiedziałem się, że koledzy z roku nadal pracują w Holandii i zamierzają jeszcze zostać przez kilka tygodni. Szybki telefon i jest! Przyjeżdżaj praca od zaraz, będziesz kładł płytki tu gdzie mieszkamy, a potem rwał truskawki! 6 euro za kwaterę na dzień; 8,60 na godzinę w pracy, matematykę zostawiam tobie - (szybki rachunek) Biore :) W ten sposób 2 dni później byłem u celu.
Była 5 może 6 rano w każdym razie dopiero świtało, jakieś gospodarstwo i po horyzont zupełnie nic. Brama zamknięta, nawet psy nie szczekały to przeskoczyłem. Pukam do drzwi domu, otwiera jakaś kobieta - Polka, mówię co i jak. Choć zaprowadzę Cię do chłopaków. Przeszedłem z nią za dom. Po prawej i lewej jakieś ogromne hale-obory pełne byków. Byk byka wali, wyją, ryczą no Animal Planet w wersji live! Już się bałem, że zdechnę, bo ogólnie to uczulony jestem na sierść większości zwierząt, ale czas pokazał, że nie na byka. Idziemy dalej, tam identyczna hala pod którą stało kilkanaście przyczep kempingowych. I tu był szok! - większy niż stado bydła. Wróciłem jeszcze do busa, upewniłem się kierowcy czy dziś wraca do Polski i czy ma wolne miejsca.
W każdym razie obudziłem kolegów, zamieniłem kilka zdań, bo za chwile szli do pracy i rozgościłem się w caravanie. Jakieś 8 m2 minus szafki, łóżka, kuchenka, zlew, i niepodpięty prysznic, czyli powierzchnia do życia dla czterech chłopa. Miejsca mało, każdy przywiózł z domu sporo ubrań roboczych i jeszcze więcej żarcia, żeby zarobić jak najwięcej i wydać jak najmniej.
Jeszcze bardziej się zdziwiłem kiedy poznając sąsiadów okazało się, że wszyscy obecni, WSZYSCY do tego przybytku przyjechali z... Radomia.
Praca jak praca, ani do płytek, ani do truskawek nie trafiłem. Przez miesiąc zrywałem gruszki, jabłka, albo pracowałem w kilku lokalnych sortowniach owoców, ale o tym w innym poście.
Praca kończyła się o 16-18 i przychodziła proza życia na farmie z dala od najbliższego miasteczka (10km) nie było wiele do roboty. W zasadzie były 3 rozrywki: telewizja satelitarna na której pewien Janek non stop oglądał powtórki z 2 albo 3 Bundesligi, alkohol i zioło. I tak codziennie. Jak jest z marihuaną w Holandii to każdy wie, więc się rozpisywał nie będę, bo też kompetencji w tym temacie nie mam. Z racji, że u nas się pije to mam porównanie i mogę powiedzieć, że picie się różniło. Pomijając przypadki jak ktoś dowiózł z Polski butelkę dobrej wódki, to sprawa wyglądała nieco bardziej przyziemnie, dla wielu nawet dosłownie.
Piło się głównie 2 lokalne trunki. Po pierwsze wóda, w litrowych pękatych butelkach (chyba duńska albo norweska, bo pamiętam flagę z krzyżem) za 12 euro lub też piwo marki Jegger – piwo 2 kategorii o zawartości alkoholu 3,5% - tyle mówiła etykieta. Było tanie, wychodziło 76 groszy za butelkę 0,3l.
Wóda. Wódę zwykle piło się w weekendy – czytaj od czwartku. Jako, że był kryzys ze wszystkim, to z zastawą stołową także, każdy przychodził ze swoją flaszką – nie, nie piliśmy z gwinta – za to mieliśmy jedną szklankę i jedną przepoję na wszystkich pijących. Oczywiście każdy w przyczepie miał jakieś kubki, ale taki zwyczaj tam panował, zanim przybyłem. Tak to funkcjonowało, po co to zmieniać. Zasady: piło się swoje, polewało następnemu przy stole i tak w kółko – dosłownie. Niczym w F1 z okrążenia na okrążenie ubywało zawodników. Tak się Polonia bawiła!
Do radomskiego towarzystwa z czasem dojechali jeszcze inni, między innym pewna para z Opola. Skumplowaliśmy się z nimi i miałem z kim pić wermuty – tanie, słodkie i mocne były. Poza tym studiowali – jedyni oprócz nas – także mieliśmy wspólne tematy i pogląd na aktualnie wykonywaną pracę – co się bardzo chwaliło na emigracji. Następnie dojechali niewykwalifikowani polscy robotnicy z dolnośląskiego. Z tym, że słowo niewykwalifikowany określało nie tyle ich zawód – w końcu robili tam to samo co my, więc było to bez znaczenia – ale ich stan ogólny. Podstawy polskiego, potrzeby ograniczone do fizjologicznych i permanentne upojenie alkoholowe. Chociaż za to ostatnie nie mogę ich krytykować. Trzeba im przyznać pracowali lepiej niż ja, dla nich ta praca była bardzo ważnym źródłem dochodu, dla wielu być albo nie być, toteż starali się jak mogli, w przeciwieństwie do mnie, bo jak płatne od godziny to nie ma co zapieprzać jak wół.
Tak mijał czas, od jednej do drugiej wypłaty, do wszystkiego szło się przyzwyczaić. Libacje z jednaj szklanki w otoczeniu Animal Planet live, ścisk w caravanie (zdarzało nam się w nim robić imprezy nawet na 10-12 osób, ścisk był taki, że jak ktoś chciał do toalety to wychodził przez okno, żeby pozostali nie musieli się podnosić) i wizja powrotu do Polski z pieniędzmi – to było coś na co każdy czekał, a co mnie by ominęło.
Wracałem do Polski w samochodzie VW Polo załadowanym po dach, z niejakim Andrzejem – 40 letnim maszynistą PKP. Gość był zdecydowanie przyzwyczajony do prowadzenia pociągu, bo nie przywiązywał wagi do utrzymywania kierunku jazdy – zwłaszcza kiedy 2 razy zasnął i z tylnego fotela musiałem łapać za kierownicę. Wspomnę jeszcze fakt, że największa prędkość jaką rozwinął Andrzej to 70 km/h na niemieckiej auto-banie. W ten sposób po 22 h jazdy (normalnie jedzie się 11-13), zestresowany i niewyspany, ale za to jaki zarobiony wróciłem do Polski. Na bogatości, myk!


2 komentarze:

  1. Czytam, czytam i nie mogę przestać się śmiać :)ale mnie rozbawiłeś Top Gun :D
    A pamiętasz Panią, która mieszkała z Andrzejem. Pewnego razu postanowiła specjalnie dla niego zmienić swój look i przefarbowała włosy. Zakupiła więc farbę w sklepie w stylu wszystko za 1 EUR i cóż nastąpiło...? Spaliła swoje włosy, skórę na głowie i twarzy. Trzeba było kobiecinę wsadzić prędko w auto i wieźć do szpitala, gdzie przemiły lekarz przepisał jej...tak to był APAP :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak pamiętam, mówisz o niejakiej Pani Iwonie - sąsiadce Andrzeja z Lubartowa. Z ciekawszych epizodów związanych z Andrzejem to pamiętam jeszcze jak się opalił i mu zaczęliśmy wkręcać coś w dziwnej mowie - niczym ze star treka. Źle się z nim działo, oj źle :D

    OdpowiedzUsuń