Dzień trzeci -
czwartek
Kolejnego dnia
opuściliśmy hostel i udaliśmy się na przystanek euroline,
niestety odległego o jakieś 10 km od hostelu. W ostatniej chwili
załapaliśmy się na nasz kurs. Ból by był gdybyśmy nie zdążyli,
bo następny był za dwie godziny. Niemniej jednak dotarliśmy do
Bratysławy. Zameldowaliśmy się w hostelu. Mimo iż było to
dormitorium 12 osobowe, to oprócz nas była tylko jeszcze jedna
para, która i tak przyjechała dopiero na noc. Ogarnęliśmy się i
ruszyliśmy na miasto. Z niespodziewanie wielką satysfakcją
chodziłem po miejscach w których byłem 5 lat wcześniej. Pokazałem
Ani miejsce gdzie spałem na dziko z kolegą. Ten sam zamek, to samo
stare miasto, nawet taka sama pogoda choć poprzednia wizyta w
Bratysławie była w maju. Nic się nie zmieniło, no poza jedną
rzeczą, teraz za piwo płaciliśmy w euro. Piwo na starówce
kosztuje mniej więcej tyle co u nas, bo jakieś 7 złoty za Złotego
Bażanta.
starówka, w tym miejscu podzielona na pół szeroką arterią według komunistycznego projektu; btw. dobrze, że bloków tam nie wybudowali jak w Bukareszcie |
centrum |
zamek od strony Nowego Mostu |
Wróciliśmy do hostelu robiąc po drodze zakupy w dobrze
już znanym Tesco w centrum, które za komuny było jakimś
supersamem. Kupiliśmy sporo browarów, tym razem
wystrzegając się bezalkoholowych. Wróciliśmy do hostelu w którym
kilkudziesięcioosobowa grupa angielskich rugbystów robiła różne
dziwne rzeczy. W palarni spotkaliśmy rodaków przebywających w
hostelu od kilku dni. Opowiadali historię o Anglikach z bieganiem nago, defekacją w miejscach publicznych i torsjami włącznie.
Jeszcze tego wieczoru widzieliśmy bydło w angielskim wydaniu.
Popiliśmy z Polakami i dowiedzieliśmy się o pewnym piwie z Tesco.
Pandur – podobno po słowacku to pogardliwe określenie na
milicjanta. Kosztowało 19 eurocentów, czyli mniej niż złotówkę,
miało nieco ponad 3 %, ale rodacy zapewniali, że odpowiednia ilość
może sponiewierać. Zalecane spożycie pod chipsy, także Tesco
value. Koło 22:00 dotarła Cristina, piliśmy do 1:00 i umówiliśmy
się na wspólny wypad do pobliskiego Devina. Skrajnie zmęczeni
poszliśmy spać, by rano obudzić się z lekkim kacem.
Dzień czwarty -
piątek
Poranek
rozpoczęliśmy od browarku na kaca. Już lepiej, śniadanie i
pakowania pod wypad do Devina. Wymeldowaliśmy się z hostelu, ale
zostawiliśmy zbędny bagaż w hostelowej przechowalni. To jeden z
plusów hosteli, za darmo można zostawić bagaż i wrócić po niego
wieczorem. Jeszcze przed wyjazdem do Devina zwiedziliśmy część
starówki wokół opery, po czym zaczekaliśmy na Cristinę na
przystanku. Pół godziny i byliśmy na miejscu. Z daleka było widać
stoki Małych Karpat i wystającą z brzegu Dunaju skałę na której
osadzony był deviński hrad. Pełne słońce, lekki wiatr i
przepiękna średniowieczna architektura wbudowana w naturę. Właśnie
ciężko to dobrze opisać bez literackich umiejętności Byrona. W
każdym razie spędziliśmy tam sporo czasu, odpoczywając, popijając
browar na nadrzecznej skarpie wpatrywaliśmy się w piękny i modry
Dunaj – jak o nim piszę w literaturze.
Devin położony nad Dunajem i Morawą |
hrad wbudowany w skałę |
Warto zaznaczyć, że
w tym miejscu Dunaj jest rzeką graniczną, przez co w czasach
komunistycznych był przeszkodą do lepszego świata. Wówczas kilku
Czechosłowaków uciekło do Austrii na lotni właśnie ze wzgórza
devińskiego hradu.
Ciężko było wstać i
ruszyć dalej, zwłaszcza, że czekał nas półtoragodzinny marsz na
szczyt Devińskiej Kobyły. Mimo kilkudniowego zmęczenia tripem
zdobyliśmy szczyt w godzinę. Szczyt – jak szumnie powiedziane, bo
mierzył niewiele ponad 500 m n. p. m. W każdym razie sukces
uwieńczyliśmy kolejnym browarem i posiłkiem opartym na bazie tego
co Cristina wyniosła ze stołówki wiedeńskiego hostelu dzień
wcześniej. Było smaczne, pierwszy raz jadłem bułkę z pasztetem i
serem. Co tu dużo pisać, zeszliśmy z góry, a na przystanku
hiszpańska koleżanka bardzo nam dziękowała za spędzony wspólnie
dzień. Po powrocie do Bratysławy zakupiliśmy jedzenie na kolację
i alkohol na wieczór oraz zaplanowany na północ autokar do Polski.
Po powrocie do
hostelu bez żadnych problemów mogliśmy, odebrać bagaż,
skorzystać z kuchni i łazienki oraz commun room z komputerami i
internetem. Oczywiście wszystko w cenie poprzedniego noclegu.
Pomijając serdeczność i życzliwość personelu to kolejny
niezaprzeczalny plus hosteli, nie możliwy do spotkania w przypadku
innych płatnych noclegów. Tego wieczora nadszedł też czas
pożegnać się z naszą Hiszpanką. Bardzo miło ją wspominamy,
żartowała, piła z nami browary, robiła skręty dla Ani i nauczyła
ją w związku z tym zwrotu o który Ani słownictwo jest bogatsze,
czyli; could you role me a cigarette? Z hostelu wyszliśmy
dopiero koło 23:00. Z drogi na autobusową stanice zapamiętamy
jeszcze Panią przechodzień, która pokierowała nas: „trista
metrów prosto, a dalej nadchodką i już je stanica”.
Życzliwość ludzi spotkanych, w Wiedniu, czy w Bratysławie nieraz
onieśmielała i tym samym sugerowała porównanie z polskimi
realiami w tej kwestii..
Szczęśliwi i
wykończeni wsiedliśmy do busa do Polski, zajęliśmy podwoje fotele
i padliśmy. Ja spałem niemal całą drogę, gorzej Ania, bo nie
zwykła do spania w busie. To by było na tyle. Pozostają
niezapomniane wspomnienia, przeżycia, znajomości póki co
zakończone na liście facebookowych przyjaciół, cała masa zdjęć
i odciski na nogach. Najważniejsza jest jak zawsze satysfakcja, po
prostu z faktu bycia, przeżycia ciekawych chwil i świadomości, że
mimo niewielkiego funduszu wyrwaliśmy się z codziennej melancholii
robotniczego miasta, w którym przydałoby się – jak mówił
filmowy klasyk - trochę polotu i finezji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz