czwartek, 27 września 2012

Browaring nad Dunajem 19-25 III 2012 part 2

Dzień trzeci - czwartek
Kolejnego dnia opuściliśmy hostel i udaliśmy się na przystanek euroline, niestety odległego o jakieś 10 km od hostelu. W ostatniej chwili załapaliśmy się na nasz kurs. Ból by był gdybyśmy nie zdążyli, bo następny był za dwie godziny. Niemniej jednak dotarliśmy do Bratysławy. Zameldowaliśmy się w hostelu. Mimo iż było to dormitorium 12 osobowe, to oprócz nas była tylko jeszcze jedna para, która i tak przyjechała dopiero na noc. Ogarnęliśmy się i ruszyliśmy na miasto. Z niespodziewanie wielką satysfakcją chodziłem po miejscach w których byłem 5 lat wcześniej. Pokazałem Ani miejsce gdzie spałem na dziko z kolegą. Ten sam zamek, to samo stare miasto, nawet taka sama pogoda choć poprzednia wizyta w Bratysławie była w maju. Nic się nie zmieniło, no poza jedną rzeczą, teraz za piwo płaciliśmy w euro. Piwo na starówce kosztuje mniej więcej tyle co u nas, bo jakieś 7 złoty za Złotego Bażanta. 
starówka, w tym miejscu podzielona na pół szeroką arterią według komunistycznego projektu; btw. dobrze, że bloków tam nie wybudowali jak w Bukareszcie

centrum

zamek od strony Nowego Mostu

Wróciliśmy do hostelu robiąc po drodze zakupy w dobrze już znanym Tesco w centrum, które za komuny było jakimś supersamem. Kupiliśmy sporo browarów, tym razem wystrzegając się bezalkoholowych. Wróciliśmy do hostelu w którym kilkudziesięcioosobowa grupa angielskich rugbystów robiła różne dziwne rzeczy. W palarni spotkaliśmy rodaków przebywających w hostelu od kilku dni. Opowiadali historię o Anglikach z bieganiem nago, defekacją w miejscach publicznych i torsjami włącznie. Jeszcze tego wieczoru widzieliśmy bydło w angielskim wydaniu. Popiliśmy z Polakami i dowiedzieliśmy się o pewnym piwie z Tesco. Pandur – podobno po słowacku to pogardliwe określenie na milicjanta. Kosztowało 19 eurocentów, czyli mniej niż złotówkę, miało nieco ponad 3 %, ale rodacy zapewniali, że odpowiednia ilość może sponiewierać. Zalecane spożycie pod chipsy, także Tesco value. Koło 22:00 dotarła Cristina, piliśmy do 1:00 i umówiliśmy się na wspólny wypad do pobliskiego Devina. Skrajnie zmęczeni poszliśmy spać, by rano obudzić się z lekkim kacem.
Dzień czwarty - piątek
Poranek rozpoczęliśmy od browarku na kaca. Już lepiej, śniadanie i pakowania pod wypad do Devina. Wymeldowaliśmy się z hostelu, ale zostawiliśmy zbędny bagaż w hostelowej przechowalni. To jeden z plusów hosteli, za darmo można zostawić bagaż i wrócić po niego wieczorem. Jeszcze przed wyjazdem do Devina zwiedziliśmy część starówki wokół opery, po czym zaczekaliśmy na Cristinę na przystanku. Pół godziny i byliśmy na miejscu. Z daleka było widać stoki Małych Karpat i wystającą z brzegu Dunaju skałę na której osadzony był deviński hrad. Pełne słońce, lekki wiatr i przepiękna średniowieczna architektura wbudowana w naturę. Właśnie ciężko to dobrze opisać bez literackich umiejętności Byrona. W każdym razie spędziliśmy tam sporo czasu, odpoczywając, popijając browar na nadrzecznej skarpie wpatrywaliśmy się w piękny i modry Dunaj – jak o nim piszę w literaturze. 

Devin położony nad Dunajem i Morawą

hrad wbudowany w skałę
Warto zaznaczyć, że w tym miejscu Dunaj jest rzeką graniczną, przez co w czasach komunistycznych był przeszkodą do lepszego świata. Wówczas kilku Czechosłowaków uciekło do Austrii na lotni właśnie ze wzgórza devińskiego hradu.
Ciężko było wstać i ruszyć dalej, zwłaszcza, że czekał nas półtoragodzinny marsz na szczyt Devińskiej Kobyły. Mimo kilkudniowego zmęczenia tripem zdobyliśmy szczyt w godzinę. Szczyt – jak szumnie powiedziane, bo mierzył niewiele ponad 500 m n. p. m. W każdym razie sukces uwieńczyliśmy kolejnym browarem i posiłkiem opartym na bazie tego co Cristina wyniosła ze stołówki wiedeńskiego hostelu dzień wcześniej. Było smaczne, pierwszy raz jadłem bułkę z pasztetem i serem. Co tu dużo pisać, zeszliśmy z góry, a na przystanku hiszpańska koleżanka bardzo nam dziękowała za spędzony wspólnie dzień. Po powrocie do Bratysławy zakupiliśmy jedzenie na kolację i alkohol na wieczór oraz zaplanowany na północ autokar do Polski.
Po powrocie do hostelu bez żadnych problemów mogliśmy, odebrać bagaż, skorzystać z kuchni i łazienki oraz commun room z komputerami i internetem. Oczywiście wszystko w cenie poprzedniego noclegu. Pomijając serdeczność i życzliwość personelu to kolejny niezaprzeczalny plus hosteli, nie możliwy do spotkania w przypadku innych płatnych noclegów. Tego wieczora nadszedł też czas pożegnać się z naszą Hiszpanką. Bardzo miło ją wspominamy, żartowała, piła z nami browary, robiła skręty dla Ani i nauczyła ją w związku z tym zwrotu o który Ani słownictwo jest bogatsze, czyli; could you role me a cigarette? Z hostelu wyszliśmy dopiero koło 23:00. Z drogi na autobusową stanice zapamiętamy jeszcze Panią przechodzień, która pokierowała nas: „trista metrów prosto, a dalej nadchodką i już je stanica”. Życzliwość ludzi spotkanych, w Wiedniu, czy w Bratysławie nieraz onieśmielała i tym samym sugerowała porównanie z polskimi realiami w tej kwestii..
Szczęśliwi i wykończeni wsiedliśmy do busa do Polski, zajęliśmy podwoje fotele i padliśmy. Ja spałem niemal całą drogę, gorzej Ania, bo nie zwykła do spania w busie. To by było na tyle. Pozostają niezapomniane wspomnienia, przeżycia, znajomości póki co zakończone na liście facebookowych przyjaciół, cała masa zdjęć i odciski na nogach. Najważniejsza jest jak zawsze satysfakcja, po prostu z faktu bycia, przeżycia ciekawych chwil i świadomości, że mimo niewielkiego funduszu wyrwaliśmy się z codziennej melancholii robotniczego miasta, w którym przydałoby się – jak mówił filmowy klasyk - trochę polotu i finezji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz