niedziela, 26 lutego 2017

Góry Svaneti

Po przejściu kilkuset metrów szlakiem stwierdziliśmy, że nasze plecaki przygotowane na ewentualności 2-3 miesięcznego tripu są zbyt ciężkie. Szybki przegląd i z plecaków wylatują: cichobiegi (adidasy, czy jak to się tam w PL nazywa), maska i rurka do nurkowania, połowa ciuchów. Razem jakieś 3-4 kilogramy mniej na naszych plecach, no i kwestia miejsca w plecaku też nie pozostaje bez znaczenia. Zbędne fanty zagrzebujemy w przydrożnej stercie kamieni, by wrócić do niej po blisko tygodniu. Polecam to rozwiązanie, korzystaliśmy z niego przy każdej okazji podczas tych wakacji. Z początku bardzo ostrożnie. Tylko rzeczy zbędne podczas najbliższych dni, z czasem braliśmy tylko rzeczy których nie mogliśmy stracić, czyli dokumenty, aparat i ewentualny zapas odzieży na kolejny dzień, gdyby wszystko zniknęło.
I poszli! Do zmierzchu 4 godziny, mijamy pastwisko za pastwiskiem,  z góry coraz lepszy widok na Mestię i przeciwległe pasmo górskie na granicy gruzińsko rosyjskiej. W dole dostrzegamy lotnisko i svaneckie wieże, naprzeciw z chmur wyłaniają się monumentalne szczyty Uszby. Jest pięknie, szkoda tylko, że pada. Godzinę przed zmierzchem rozbijamy obóz. Jesteśmy 1800 m n.p.m. słońce zachodzi i robi się coraz zimniej i zimniej, a przecież jest czerwiec! Mamy ultra lekkie śpiwory, każdy ma komfort określony na 15ºC. Tymczasem zaraz po zachodzie słońca popijamy wino i zauważamy, że para leci z ust. Spanie w ubraniu i w czapce, a i tak zaraz przed świtem człowiek budzi się z zimna i zakłada trzecią bluzę i kurtkę, bo niemiłosiernie ciągnie od gruntu.



Wstajemy zaraz po świcie, słońce jeszcze nie wyszło poza pasmo gór za naszymi plecami. Parzymy kawę i robimy śniadanie. Słońce podnosi się wyżej, chmury ustępują, przed nami Uszba w całej okazałości, warto byłzmarznąć tej nocy.



Zwijamy namiot i idziemy dalej szlakiem do Zhabeshi. Po drodze widoki niczego sobie. Droga zajmuje cały dzień, zbaczamy nieco ze szlaku by zejść do wiosek i przyjrzeć się nieco bliżej słynnym svaneckim wieżom. Legenda głosi, że Svanetia nigdy nie została podbita, bo jak ktoś najeżdżał to wszyscy ewakuowali się do wież, łącznie z dobytkiem i rogacizną, by przeczekać najazd. Faktycznie Svanetia została niezdobyta, ale dlatego, że dotarcie do tej krainy samo w sobie jest trudne. A wieże istotnie służyły do obrony, ale przed sąsiadami.



Docieramy do Zhabeshi, wioski leżącej na rozdrożu szlaków do Ushguli (o tym później) i na lodowiec Kitlo. Wybieramy drugą opcję, krótszą z planem rozbicia się gdzieś po drodze. Jeszcze tylko zajdziemy do sklepu po chleb i wino, bo konserw pół plecaka w Internetach pisali, że lokalne tuszonki drogie i słabej jakości. Pytamy starszej kobiety w wiosce o magazin, ale nie ma. To gdzie wy chleb kupujecie? Sama wypiekam, poczekajcie mam jeszcze dwie bułki to wam dam. Pierwsza myśl bardzo uprzejmie z jej strony, ale ile pociągniemy na dwóch bułkach pod górę?! Bułki wagowo okazały się ekwiwalentem chleba, a kobieta nie chciała słyszeć o zapłacie. Grzecznie podziękowaliśmy i ruszyliśmy pod górę.

Szlak do lodowca wiedzie wzdłuż dużego potoku. Trawersów brak, wąska i bardzo stroma ścieżka pokryta sypkimi kamieniami na krawędzi wąwozu, w którym kilkanaście metrów niżej płynie ów potok, nie pozwala na chwilę rozkojarzenia. Mijamy najpierw jeden potem drugi dość newralgiczny punkt, gdzie zwyczajnie trzeba się wspinać, po osuwających się kamieniach pomiędzy którymi płyną mniejsze potoki wpadające do tego większego. Do tego 20 kg na plecach, nie wiadomo jak będzie dalej i gdzie rozbijemy namiot, za to jest świadomość, że zejść będzie trudniej. Z bólem zawracamy, to ostatni moment, żeby dotrzeć przed zmierzchem na pastwisko u podnóża góry.

Rozbijamy namiot, robimy kolacje menu: bułka, konserwa gulasz angielski i kilka łyków wina przelanego do plastiku żeby nie dźwigać zbędnych kilogramów. W takcie obserwujemy gruzińskie krowy, które zdolnościami niemal dorównują kozicom górskim.

niedziela, 19 lutego 2017

Droga do Svaneti


Według internetowych forów i taksówkarza, który nas wiózł z lotniska marszrutka do Mestii odchodzi codziennie o 9:00. Jako, że mamy lekki poślizg, to zachodzimy na postój taksówek. Do wyboru mamy tylko wiekowe mercedesy głównie w budzie W124 lub W201. Tak naprawdę można wybrać tylko kolor. Ustalamy cenę z kierowcą na 5 GEL i jedziemy 4 km na dworzec, żeby się nie spóźnić na marszrutkę. Marszrutki odjeżdżają z pod dworca kolejowego Kutaisi II, przy którym jest jedyny MacDonald w mieście (łatwo znaleźć). Jesteśmy 5 minut przed czasem, pakujemy się do transita, a chwila oczekiwania na odjazd przeciąga się do godziny. Bo trzeba wiedzieć, że marszrutki to prywatny biznes, a nie jakiś PKP i kierowca nie będzie jeździł na pusto, albo z połową pasażerów. Marszrutka za 30 GEL od osoby jedzie około 5 godzin w tym przerwa w bardzo gruzińskiej knajpie połączonej z domem właścicieli pod którym przepływa niczego sobie potok by kilkadziesiąt metrów niżej wpaść do pokaźnego zbiornika retencyjnego Jvari Enguri. Całość bardzo ładnie położona, idziemy na krótki spacer. Po drodze przyglądamy się kierowcom omijającym slalomami krowy przechadzające się po górskiej krętej drodze i z rajdowym zdolnościom gruzińskich kierowców, które po części już poznaliśmy w Kutaisi.

Wracamy jeszcze na moment do knajpy, żeby spróbować kubdari czyli chaczapuri z mięsem, będącym specjalnością Svanetii. Bo każdy region Gruzji ma swoje chaczapuri, to jest rodzaj placka, ale o tej kuchni będzie osobny post.

Ruszamy w dalszą drogę do Mestii. Widoki po drodze dość urzekające, a slalomy po drodze między krowami i przejazdy przez liczne na tej trasie tunele zabijają nudę w przydługiej już trasie. Wspomniane tunele mają po 50-100 metrów długości i brak oświetlenia w środku. Niby nic niezwykłego, ale gruziński kierowca nie włączy świateł do póki widzi światełko na końcu tunelu. Sytuację nieco komplikuje dziurawa nawierzchnia w tunelach, przez co kierowcy w tych ciemnościach dodatkowo lawirują by oszczędzić i tak już przepracowane amortyzatory.
Dojeżdżamy do Mestii, lekko zmęczeni i obolali, bo mocno trzęsło, a fotele 20 letniego transita dalekie są od luksusu. Jak sobie przypomnę to i tak nie miałem najgorzej, bo oprócz pasażerów marszrutki często zabierają przesyłki. Ja miałem szczęście wyłożyć się na workach z ubraniami albo poduszkami, w każdym razie było dość miękko i wygodniej, niż na transitowym fotelu. 

Na koniec informacje praktyczne: na Kaukazie ze przejazd płaci się przy wysiadaniu, nawet za autobusy miejskie. Moment, w którym przyjeżdżamy jest szczególnie wyczekiwany przez właścicieli pokoi do wynajęcia i mniejszych pensjonatów. Tu występuje kapitalizm w czystej postaci. Im później przyjechałeś, tym właściciele pokoi są bardziej zdesperowani, bo pokój będzie stał pusty i nie zarobią. Dlatego wartość godzinowa na zegarku jest odwrotnie proporcjonalna do proponowanej ceny. Nam starsza pani proponuje 15 lari za osobę, chaczapuri i butelkę wina w cenie. Ale my mamy już nasze toporne karimaty sdiełano w CCCP dlatego kupujemy chleb, chaczapuri i wino i od razu ruszamy na szlak.

niedziela, 12 lutego 2017

Kutaisi – pierwsze spotkanie z Gruzją

miejski krajobraz
Miejsce rozpoczęcia miesięcznych wakacji w Gruzji nie było przypadkowe. Po pierwsze tam jest jedno z trzech międzynarodowych lotnisk – oprócz tego Tbilisi i Batumi – po drugie i najważniejsze latają tam tanie linie z Polski i to z Chopina. To, że Gruzja jest dość modnym kierunkiem dla Polaków przekonamy się już planując wakacje, mnogość relacji z podróży jest wręcz nie do ogarnięcia. Natomiast na miejscu we wszystkich turystycznych miejscach zaraz po rosyjskich turystach często usłyszymy swojskich Januszy i Grażyny komentujących lokalny koloryt.



Jak przystało na Polaków na dorobku podróż planujemy po kosztach, ale tak żeby wszystko zobaczyć i wszystkiego spróbować. Dlatego lądujemy na lotnisku Dawida Budowniczego pod Kutaisi jakoś o piątej nad ranem, bo wtedy są niższe opłaty lotniskowe. Po kontroli paszportowej i odebraniu bagażu musieliśmy się przepakować, bo oczywiście zapłaciliśmy za jeden bagaż, dlatego jeden plecak włożyliśmy w drugi. Z boku przypięliśmy namiot i kije trekkingowe. Nie byliśmy jedyni, wokół nas całkiem sporo rodaków przepakowywało się w podobny sposób. Była ekipa z rowerami oraz kilka ekip ze sprzętem górskim. 


Z lotniska chcieliśmy zabrać się marszrutką – takie prywatne busiki, zazwyczaj fordy transity albo mercedesy sprintery – ale nie zdążyliśmy, bo trzeba było wymienić walutę. Na Okęciu niestety się nie udało. Dolary i euro działają wszędzie, za to żeby wymienić złotówki albo funty to się trzeba trochę nachodzić. Była 6 rano, stopem po nieprzespanej nocy nie mieliśmy ochoty jechać, ponadto na drodze nie było ruchu. W ten sposób pozostała taksówka. To było pierwsze zderzenia z rzeczywistością, to znaczy musieliśmy dogadać się po rosyjsku. Pewnie, że się udało, jeszcze stargowaliśmy cenę i pogadaliśmy z kierowcą po drodze. Gieorgij – to nie przypadek - zaproponował, że za jedyne 200 dolari, a tak naprawdę to lari (gruzińska waluta) będzie nas woził swoim zdezelowanym mercedesem – też nie przypadek - cały dzień i pokaże wszystkie zabytki. Ponadto dorzuci butelkę swojskiego wina – naturalnego niedosładzanego (nie to co u konkurencji!) i przez to najlepszego! Szybka matematyka: 1 GEL = 1,8 PLN, PKB w Gruzji per capita cztery razy niższe niż w Polsce, także grzecznie i z uśmiechem podziękowaliśmy. 

Na dwa kolejne noclegi wybraliśmy najtańszą ofertę jaka była w Internecie. W sumie to wszystko by było w porządku gdyby nie moja alergia - pościel i materace wypchane były pierzem. Gospodarze byli bardzo uprzejmi, co rano przynosili kawę i jakieś ciastka, popołudniami śliwki z ogrodu które zapijaliśmy młodym winem od sąsiada – oczywiście naturalnym i niedosładzanym. Było całkiem niezłe, a 2 GEL za litr zdecydowanie przemawiało na jego korzyść. 

Co do rozplanowania domów jednorodzinnych w Gruzji zauważyliśmy wtedy, że toaleta często jest w osobnym budynku. Nie mówię tu o wychodku za stodołą, ale o normalnej toalecie z kanalizacją, światłem płytkami na ścianach i podłodze, z lustrem i umywalką. Po prostu osobny budynek specjalnie do tego celu. 


Bagrati


Co warto zobaczyć w Kutaisi? Miasto – drugie co do wielkości w Gruzji – szału nie robi. My zakwaterowaliśmy się zaraz koło Katedry Bagrati, położonej na wzgórzu skąd roztaczała się panorama na okolicę (warto odwiedzić!). Uwaga, do gruzińskiej cerkwi wchodzimy w długich spodniach, a kobiety w chuście na głowie. Zazwyczaj można pożyczyć cerkiewną chustę przed wejściem za darmo lub za drobną opłatą od starszej kobiety dorabiającej w ten sposób do emerytury, albo po prostu zarabiającej na życie. 

Pierwszy spacer po Kutaisi wywołuje bardzo dobre wrażenie. Domy z dala od centrum otoczone są krzewami i winoroślami – tego im zazdroszczę. Ulice naprawdę czyste, wszędzie widać ludzi z miotłami. Miotłę można kupić na każdym najmniejszym nawet targu. Oni codziennie zamiatają, nie wiem to jakiś rytuał czy co?! W każdym razie jest czysto i to się chwali. 


Oprócz tego warto zobaczyć pięknie położone klasztory pod miastem: Motsametę oraz Gelati. Najpierw dojeżdżamy marszrutką do tego drugiego – były prezydent Saakaszwili miał w nim inaugurację prezydentury. Motsameta jest w drodze powrotnej kilka km dalej. Nie ma akurat marszrutki, więc idziemy i po drodze liczymy, że coś się zatrzyma. Długo nie szliśmy, zatrzymał się drugi samochód, mercedes – to nie bez znaczenia. Gość zawiózł nas do drugiego klasztoru, a później wraz z nim wróciliśmy do Kutaisi. W mieście warto zobaczyć codzienne życie, normalne ceny, zwykłych ludzi, nauczyć się przechodzić przez ulicę w gruzińskim stylu i spróbować gruzińskiej kuchni w bardzo przystępnych cenach.

Gelati
Motsameta
Żeby przygotować się do tych wakacji sporo czytaliśmy o Gruzji w Internecie i przewodnikach. Znaojoma Rosjanka mieszkająca w Tbilisi powiedziała, że w Gruzji Internet nie do końca działa, musisz pytać ludzi. Miała rację. Na miejscu zamierzaliśmy kupić karimaty, bo przed wyjazdem wydawało to się formalnością tak jak pójście po piwo do sklepu. Tylko, że do sportowego a nie do monopolowego. Po całym dniu rozglądania się za takim sklepem w trakcie zwiedzania miasta – bo w necie nie było nic na ten temat – zaczęliśmy pytać ludzi. W informacji turystycznej słyszeli o sklepie myśliwskim, ale ten sklep przenieśli na ulice obok i nie wiedzą dokładnie gdzie. Nasz gospodarz dysponujący równie słabym rosyjskim jak my po zaprezentowaniu mu karimaty w google image wskazał na mapie punkt i tam się udaliśmy. Co prawda to nie było dokładnie tam, ale jak już dotarliśmy w docelową okolicę zaczęliśmy pytać ludzi. I tym razem życzliwi Gruzini mimo bariery językowej doprowadzili nas pod sklep. 


Sklep jak z amerykańskiego filmu, ściany obwieszone długą i krótką bronią, stroje moro, pontony, o jest i karimata! Skolka stait? 20 GEL. Rozbój w biały dzień prawie 40 złoty za karimatę toporną jak T34, grubą i ciężką jak cały materac. Nie było innej opcji, a przed nami był miesiąc spania w plenerze. Polecamy zabrać karimaty z sobą do Gruzji. Logika, że to drugie co do wielkości miasto, wokół góry, a masa turystów tu zaczyna wakacje, więc musi być sklep z karimatami i kuchenkami turystycznymi jest tu błędna. No cóż, przynajmniej kuchenkę mieliśmy z sobą, rzecz jasna spirytusową, bo sprężonego gazu nie można zabrać na pokład samolotu.
rzeka Rioni
Nasze pierwsze dwa dni w Gruzji minęły na poznawaniu gruzińskiej rzeczywistości, kuchni i nauce komunikacji z ludzmi, co nie byłoby możliwe bez ich życzliwości. Wnioski po dwóch dniach: to będą świetne wakacje, ale największym błędem było to, że nie posiedzieliśmy trochę nad rosyjskim, bo jedyny kontakt z językiem angielskim w Kutaisi, poza informacją turystyczną, mieliśmy w ramach tej ulotki.