Po przejściu
kilkuset metrów szlakiem stwierdziliśmy, że nasze
plecaki przygotowane na ewentualności 2-3
miesięcznego tripu są zbyt ciężkie. Szybki przegląd i z
plecaków wylatują: cichobiegi (adidasy, czy jak to się tam w PL nazywa), maska i rurka do
nurkowania, połowa ciuchów. Razem jakieś 3-4 kilogramy mniej na naszych plecach, no i kwestia
miejsca w plecaku też nie
pozostaje bez znaczenia. Zbędne
fanty zagrzebujemy w przydrożnej
stercie kamieni, by wrócić do niej po blisko tygodniu. Polecam
to rozwiązanie, korzystaliśmy z niego przy każdej okazji podczas tych wakacji. Z
początku bardzo ostrożnie. Tylko rzeczy zbędne podczas najbliższych dni, z czasem braliśmy tylko rzeczy których nie mogliśmy stracić, czyli
dokumenty, aparat i ewentualny zapas odzieży na
kolejny dzień, gdyby wszystko zniknęło.
I poszli! Do zmierzchu 4 godziny, mijamy pastwisko za pastwiskiem,
z góry
coraz lepszy widok na Mestię i
przeciwległe pasmo górskie na granicy gruzińsko –
rosyjskiej. W dole dostrzegamy lotnisko i svaneckie wieże, naprzeciw z chmur wyłaniają się monumentalne
szczyty Uszby. Jest pięknie,
szkoda tylko, że pada. Godzinę przed zmierzchem rozbijamy obóz. Jesteśmy 1800 m n.p.m. słońce zachodzi i robi się coraz zimniej i zimniej, a przecież jest czerwiec! Mamy ultra lekkie śpiwory, każdy ma komfort określony na
15ºC. Tymczasem zaraz
po zachodzie słońca popijamy wino i zauważamy, że para leci z ust. Spanie w ubraniu i
w czapce, a i tak zaraz przed świtem
człowiek budzi się z zimna i zakłada
trzecią bluzę i kurtkę, bo
niemiłosiernie ciągnie od gruntu.
Wstajemy zaraz po świcie,
słońce
jeszcze nie wyszło poza pasmo gór za naszymi plecami. Parzymy kawę i robimy śniadanie. Słońce podnosi się wyżej,
chmury ustępują, przed nami Uszba w całej okazałości, warto było zmarznąć tej nocy.
Zwijamy namiot i idziemy dalej szlakiem do Zhabeshi. Po drodze widoki niczego
sobie. Droga zajmuje cały dzień, zbaczamy nieco ze szlaku by zejść do wiosek i przyjrzeć się nieco
bliżej słynnym
svaneckim wieżom. Legenda głosi, że
Svanetia nigdy nie została
podbita, bo jak ktoś najeżdżał to wszyscy ewakuowali się do wież, łącznie z dobytkiem i rogacizną, by przeczekać najazd. Faktycznie Svanetia została niezdobyta, ale dlatego, że
dotarcie do tej krainy samo w sobie jest trudne. A wieże istotnie służyły do
obrony, ale przed sąsiadami.
Docieramy do Zhabeshi, wioski leżącej na rozdrożu szlaków do Ushguli (o tym później) i na lodowiec Kitlo. Wybieramy
drugą opcję, krótszą z planem rozbicia się gdzieś po
drodze. Jeszcze tylko zajdziemy do sklepu po chleb i wino, bo konserw pół plecaka – w Internetach pisali, że lokalne
tuszonki drogie i słabej jakości. Pytamy starszej kobiety w wiosce
o „magazin”, ale
nie ma. To gdzie wy chleb kupujecie? – Sama
wypiekam, poczekajcie mam jeszcze dwie bułki to
wam dam. Pierwsza myśl – bardzo uprzejmie z jej strony, ale
ile pociągniemy na dwóch bułkach
pod górę?! Bułki
wagowo okazały się ekwiwalentem chleba, a kobieta nie chciała słyszeć o zapłacie.
Grzecznie podziękowaliśmy i ruszyliśmy pod
górę.
Szlak do lodowca wiedzie wzdłuż dużego
potoku. Trawersów brak, wąska i bardzo stroma ścieżka
pokryta sypkimi kamieniami na krawędzi wąwozu, w którym kilkanaście
metrów niżej płynie ów potok, nie pozwala na chwilę rozkojarzenia. Mijamy najpierw jeden
potem drugi dość newralgiczny punkt, gdzie
zwyczajnie trzeba się wspinać, po osuwających się
kamieniach pomiędzy którymi płyną mniejsze potoki wpadające do tego większego. Do tego 20 kg na plecach, nie wiadomo jak będzie dalej i gdzie rozbijemy namiot,
za to jest świadomość, że zejść będzie
trudniej. Z bólem zawracamy, to ostatni
moment, żeby dotrzeć przed zmierzchem na pastwisko u podnóża góry.
Rozbijamy namiot, robimy kolacje – menu: bułka, konserwa
gulasz angielski i kilka łyków wina przelanego do plastiku żeby nie dźwigać zbędnych kilogramów. W takcie obserwujemy gruzińskie krowy, które
zdolnościami niemal dorównują
kozicom górskim.