sobota, 29 września 2012

Praca w sadzie i w sortowni

Praca jak praca, ani do płytek, ani do truskawek nie trafiłem. Przez miesiąc zrywałem gruszki, jabłka, albo pracowałem w kilku lokalnych sortowniach owoców.
Praca w sadzie nie jest zła pod warunkiem, że nie pada. Inaczej człowiek wraca z roboty cały mokry, upierdolony błotem i oklejony jakimiś chemikaliami do pryskania roślin. Tu pominę szczegółowe kwestie właściwego zrywania owoców, tj. z ogonkami i wkładania ich, a nie wrzucania się skrzynek.
Większy ambaras jest z sortowaniem ich wedle określonych kategorii – zdziwilibyście się. Jak wygląda gruszka drugiej kategorii? Tak samo jak pierwszej, tylko że z plamką. Z kolejnymi kategoriami wiąże się jeszcze większy zamęt i głupota, więc sobie daruję. Za to kilka zdań poświecę pracy w sortowni na przykładzie swojego kolegi. Hubert otrzymywał ciągłe uwagi od kierownika, że z tego co on sortuje wychodzi za mało drugiej i trzeciej klasy. Bo są statystyki i teoretycznie z dostarczonych 100 ton owoców ma wyjść tyle i tyle każdej klasy. W zasadzie to się zrywa tylko pierwszą klasę, te gruszki są pryskane – jak podawał jeden z moich pracodawców – 23 specyfikami, żeby wszystkie wyglądały identycznie, miały odpowiedni kształt, rozmiar i kolor. W każdym razie sumienny kolega wziął sobie do serca uwagi kierownika i więcej gruszek odkładał do drugiej i trzeciej kategorii. Jednak jako że to co tam odkładał także było kontrolowane, to sumiennie i permanentnie dorabiał drugą i trzecią klasę urywając ogonek lub wbijając paznokieć w owoc. Tak, i wszyscy byli zadowoleni, kolega nawet dostał nadgodziny – wówczas tylko dla dobrych pracowników.
Moim ulubionym miejscem w sortowni było stanowisko na początku taśmy. Teoretycznie i praktycznie przelatywało koło mnie najwięcej owoców, ale ja wybierać miałem tylko te zgniłe, co zazwyczaj oznaczało jeden ruch ręką na pięć minut, którym wrzucałem zgniłki do niewielkiego kontenera przede mną skąd trafiały na hale obok, na dział dżemów – smacznego.
Wbrew pozorom to była niebezpieczna praca. Kilka razy zasnąłem i byłem bliski pojechania mordą po taśmie, ale zawsze jakoś się rękami zdążyłem zaprzeć . Mimo, iż moja kariera na tym stanowisku rozwijała się bardzo dynamicznie, to kierownictwo doceniając moją ambicję i zaangażowanie przeniosło mnie na tzw. paletowanie, czyli układanie skrzynek na palecie i wiązaniem tego, żeby się w transporcie nie rozpadło. Fucha może i lepsza, ale się spać nie dało. I tak co dzień, owoce już mieniły się przed oczami bez patrzenia na nie, w radio grała non stop ta sama beznadziejna muzyka, a wielki zegar sygnalizował jedną z trzech przerw albo fajrant.

piątek, 28 września 2012

Wyjazd do Holandii w 2007 roku

Był sierpień 2007 roku. Właśnie wróciłem z Irlandii, a że do początku roku akademickiego pozostało blisko 2 miesiące to warto było jeszcze dorobić na kolejne tripy, książki i browaring w czasie roku akademickiego. Zupełnie przypadkiem dowiedziałem się, że koledzy z roku nadal pracują w Holandii i zamierzają jeszcze zostać przez kilka tygodni. Szybki telefon i jest! Przyjeżdżaj praca od zaraz, będziesz kładł płytki tu gdzie mieszkamy, a potem rwał truskawki! 6 euro za kwaterę na dzień; 8,60 na godzinę w pracy, matematykę zostawiam tobie - (szybki rachunek) Biore :) W ten sposób 2 dni później byłem u celu.
Była 5 może 6 rano w każdym razie dopiero świtało, jakieś gospodarstwo i po horyzont zupełnie nic. Brama zamknięta, nawet psy nie szczekały to przeskoczyłem. Pukam do drzwi domu, otwiera jakaś kobieta - Polka, mówię co i jak. Choć zaprowadzę Cię do chłopaków. Przeszedłem z nią za dom. Po prawej i lewej jakieś ogromne hale-obory pełne byków. Byk byka wali, wyją, ryczą no Animal Planet w wersji live! Już się bałem, że zdechnę, bo ogólnie to uczulony jestem na sierść większości zwierząt, ale czas pokazał, że nie na byka. Idziemy dalej, tam identyczna hala pod którą stało kilkanaście przyczep kempingowych. I tu był szok! - większy niż stado bydła. Wróciłem jeszcze do busa, upewniłem się kierowcy czy dziś wraca do Polski i czy ma wolne miejsca.
W każdym razie obudziłem kolegów, zamieniłem kilka zdań, bo za chwile szli do pracy i rozgościłem się w caravanie. Jakieś 8 m2 minus szafki, łóżka, kuchenka, zlew, i niepodpięty prysznic, czyli powierzchnia do życia dla czterech chłopa. Miejsca mało, każdy przywiózł z domu sporo ubrań roboczych i jeszcze więcej żarcia, żeby zarobić jak najwięcej i wydać jak najmniej.
Jeszcze bardziej się zdziwiłem kiedy poznając sąsiadów okazało się, że wszyscy obecni, WSZYSCY do tego przybytku przyjechali z... Radomia.
Praca jak praca, ani do płytek, ani do truskawek nie trafiłem. Przez miesiąc zrywałem gruszki, jabłka, albo pracowałem w kilku lokalnych sortowniach owoców, ale o tym w innym poście.
Praca kończyła się o 16-18 i przychodziła proza życia na farmie z dala od najbliższego miasteczka (10km) nie było wiele do roboty. W zasadzie były 3 rozrywki: telewizja satelitarna na której pewien Janek non stop oglądał powtórki z 2 albo 3 Bundesligi, alkohol i zioło. I tak codziennie. Jak jest z marihuaną w Holandii to każdy wie, więc się rozpisywał nie będę, bo też kompetencji w tym temacie nie mam. Z racji, że u nas się pije to mam porównanie i mogę powiedzieć, że picie się różniło. Pomijając przypadki jak ktoś dowiózł z Polski butelkę dobrej wódki, to sprawa wyglądała nieco bardziej przyziemnie, dla wielu nawet dosłownie.
Piło się głównie 2 lokalne trunki. Po pierwsze wóda, w litrowych pękatych butelkach (chyba duńska albo norweska, bo pamiętam flagę z krzyżem) za 12 euro lub też piwo marki Jegger – piwo 2 kategorii o zawartości alkoholu 3,5% - tyle mówiła etykieta. Było tanie, wychodziło 76 groszy za butelkę 0,3l.
Wóda. Wódę zwykle piło się w weekendy – czytaj od czwartku. Jako, że był kryzys ze wszystkim, to z zastawą stołową także, każdy przychodził ze swoją flaszką – nie, nie piliśmy z gwinta – za to mieliśmy jedną szklankę i jedną przepoję na wszystkich pijących. Oczywiście każdy w przyczepie miał jakieś kubki, ale taki zwyczaj tam panował, zanim przybyłem. Tak to funkcjonowało, po co to zmieniać. Zasady: piło się swoje, polewało następnemu przy stole i tak w kółko – dosłownie. Niczym w F1 z okrążenia na okrążenie ubywało zawodników. Tak się Polonia bawiła!
Do radomskiego towarzystwa z czasem dojechali jeszcze inni, między innym pewna para z Opola. Skumplowaliśmy się z nimi i miałem z kim pić wermuty – tanie, słodkie i mocne były. Poza tym studiowali – jedyni oprócz nas – także mieliśmy wspólne tematy i pogląd na aktualnie wykonywaną pracę – co się bardzo chwaliło na emigracji. Następnie dojechali niewykwalifikowani polscy robotnicy z dolnośląskiego. Z tym, że słowo niewykwalifikowany określało nie tyle ich zawód – w końcu robili tam to samo co my, więc było to bez znaczenia – ale ich stan ogólny. Podstawy polskiego, potrzeby ograniczone do fizjologicznych i permanentne upojenie alkoholowe. Chociaż za to ostatnie nie mogę ich krytykować. Trzeba im przyznać pracowali lepiej niż ja, dla nich ta praca była bardzo ważnym źródłem dochodu, dla wielu być albo nie być, toteż starali się jak mogli, w przeciwieństwie do mnie, bo jak płatne od godziny to nie ma co zapieprzać jak wół.
Tak mijał czas, od jednej do drugiej wypłaty, do wszystkiego szło się przyzwyczaić. Libacje z jednaj szklanki w otoczeniu Animal Planet live, ścisk w caravanie (zdarzało nam się w nim robić imprezy nawet na 10-12 osób, ścisk był taki, że jak ktoś chciał do toalety to wychodził przez okno, żeby pozostali nie musieli się podnosić) i wizja powrotu do Polski z pieniędzmi – to było coś na co każdy czekał, a co mnie by ominęło.
Wracałem do Polski w samochodzie VW Polo załadowanym po dach, z niejakim Andrzejem – 40 letnim maszynistą PKP. Gość był zdecydowanie przyzwyczajony do prowadzenia pociągu, bo nie przywiązywał wagi do utrzymywania kierunku jazdy – zwłaszcza kiedy 2 razy zasnął i z tylnego fotela musiałem łapać za kierownicę. Wspomnę jeszcze fakt, że największa prędkość jaką rozwinął Andrzej to 70 km/h na niemieckiej auto-banie. W ten sposób po 22 h jazdy (normalnie jedzie się 11-13), zestresowany i niewyspany, ale za to jaki zarobiony wróciłem do Polski. Na bogatości, myk!


czwartek, 27 września 2012

Browaring nad Dunajem 19-25 III 2012 part 2

Dzień trzeci - czwartek
Kolejnego dnia opuściliśmy hostel i udaliśmy się na przystanek euroline, niestety odległego o jakieś 10 km od hostelu. W ostatniej chwili załapaliśmy się na nasz kurs. Ból by był gdybyśmy nie zdążyli, bo następny był za dwie godziny. Niemniej jednak dotarliśmy do Bratysławy. Zameldowaliśmy się w hostelu. Mimo iż było to dormitorium 12 osobowe, to oprócz nas była tylko jeszcze jedna para, która i tak przyjechała dopiero na noc. Ogarnęliśmy się i ruszyliśmy na miasto. Z niespodziewanie wielką satysfakcją chodziłem po miejscach w których byłem 5 lat wcześniej. Pokazałem Ani miejsce gdzie spałem na dziko z kolegą. Ten sam zamek, to samo stare miasto, nawet taka sama pogoda choć poprzednia wizyta w Bratysławie była w maju. Nic się nie zmieniło, no poza jedną rzeczą, teraz za piwo płaciliśmy w euro. Piwo na starówce kosztuje mniej więcej tyle co u nas, bo jakieś 7 złoty za Złotego Bażanta. 
starówka, w tym miejscu podzielona na pół szeroką arterią według komunistycznego projektu; btw. dobrze, że bloków tam nie wybudowali jak w Bukareszcie

centrum

zamek od strony Nowego Mostu

Wróciliśmy do hostelu robiąc po drodze zakupy w dobrze już znanym Tesco w centrum, które za komuny było jakimś supersamem. Kupiliśmy sporo browarów, tym razem wystrzegając się bezalkoholowych. Wróciliśmy do hostelu w którym kilkudziesięcioosobowa grupa angielskich rugbystów robiła różne dziwne rzeczy. W palarni spotkaliśmy rodaków przebywających w hostelu od kilku dni. Opowiadali historię o Anglikach z bieganiem nago, defekacją w miejscach publicznych i torsjami włącznie. Jeszcze tego wieczoru widzieliśmy bydło w angielskim wydaniu. Popiliśmy z Polakami i dowiedzieliśmy się o pewnym piwie z Tesco. Pandur – podobno po słowacku to pogardliwe określenie na milicjanta. Kosztowało 19 eurocentów, czyli mniej niż złotówkę, miało nieco ponad 3 %, ale rodacy zapewniali, że odpowiednia ilość może sponiewierać. Zalecane spożycie pod chipsy, także Tesco value. Koło 22:00 dotarła Cristina, piliśmy do 1:00 i umówiliśmy się na wspólny wypad do pobliskiego Devina. Skrajnie zmęczeni poszliśmy spać, by rano obudzić się z lekkim kacem.
Dzień czwarty - piątek
Poranek rozpoczęliśmy od browarku na kaca. Już lepiej, śniadanie i pakowania pod wypad do Devina. Wymeldowaliśmy się z hostelu, ale zostawiliśmy zbędny bagaż w hostelowej przechowalni. To jeden z plusów hosteli, za darmo można zostawić bagaż i wrócić po niego wieczorem. Jeszcze przed wyjazdem do Devina zwiedziliśmy część starówki wokół opery, po czym zaczekaliśmy na Cristinę na przystanku. Pół godziny i byliśmy na miejscu. Z daleka było widać stoki Małych Karpat i wystającą z brzegu Dunaju skałę na której osadzony był deviński hrad. Pełne słońce, lekki wiatr i przepiękna średniowieczna architektura wbudowana w naturę. Właśnie ciężko to dobrze opisać bez literackich umiejętności Byrona. W każdym razie spędziliśmy tam sporo czasu, odpoczywając, popijając browar na nadrzecznej skarpie wpatrywaliśmy się w piękny i modry Dunaj – jak o nim piszę w literaturze. 

Devin położony nad Dunajem i Morawą

hrad wbudowany w skałę
Warto zaznaczyć, że w tym miejscu Dunaj jest rzeką graniczną, przez co w czasach komunistycznych był przeszkodą do lepszego świata. Wówczas kilku Czechosłowaków uciekło do Austrii na lotni właśnie ze wzgórza devińskiego hradu.
Ciężko było wstać i ruszyć dalej, zwłaszcza, że czekał nas półtoragodzinny marsz na szczyt Devińskiej Kobyły. Mimo kilkudniowego zmęczenia tripem zdobyliśmy szczyt w godzinę. Szczyt – jak szumnie powiedziane, bo mierzył niewiele ponad 500 m n. p. m. W każdym razie sukces uwieńczyliśmy kolejnym browarem i posiłkiem opartym na bazie tego co Cristina wyniosła ze stołówki wiedeńskiego hostelu dzień wcześniej. Było smaczne, pierwszy raz jadłem bułkę z pasztetem i serem. Co tu dużo pisać, zeszliśmy z góry, a na przystanku hiszpańska koleżanka bardzo nam dziękowała za spędzony wspólnie dzień. Po powrocie do Bratysławy zakupiliśmy jedzenie na kolację i alkohol na wieczór oraz zaplanowany na północ autokar do Polski.
Po powrocie do hostelu bez żadnych problemów mogliśmy, odebrać bagaż, skorzystać z kuchni i łazienki oraz commun room z komputerami i internetem. Oczywiście wszystko w cenie poprzedniego noclegu. Pomijając serdeczność i życzliwość personelu to kolejny niezaprzeczalny plus hosteli, nie możliwy do spotkania w przypadku innych płatnych noclegów. Tego wieczora nadszedł też czas pożegnać się z naszą Hiszpanką. Bardzo miło ją wspominamy, żartowała, piła z nami browary, robiła skręty dla Ani i nauczyła ją w związku z tym zwrotu o który Ani słownictwo jest bogatsze, czyli; could you role me a cigarette? Z hostelu wyszliśmy dopiero koło 23:00. Z drogi na autobusową stanice zapamiętamy jeszcze Panią przechodzień, która pokierowała nas: „trista metrów prosto, a dalej nadchodką i już je stanica”. Życzliwość ludzi spotkanych, w Wiedniu, czy w Bratysławie nieraz onieśmielała i tym samym sugerowała porównanie z polskimi realiami w tej kwestii..
Szczęśliwi i wykończeni wsiedliśmy do busa do Polski, zajęliśmy podwoje fotele i padliśmy. Ja spałem niemal całą drogę, gorzej Ania, bo nie zwykła do spania w busie. To by było na tyle. Pozostają niezapomniane wspomnienia, przeżycia, znajomości póki co zakończone na liście facebookowych przyjaciół, cała masa zdjęć i odciski na nogach. Najważniejsza jest jak zawsze satysfakcja, po prostu z faktu bycia, przeżycia ciekawych chwil i świadomości, że mimo niewielkiego funduszu wyrwaliśmy się z codziennej melancholii robotniczego miasta, w którym przydałoby się – jak mówił filmowy klasyk - trochę polotu i finezji.

środa, 26 września 2012

Browaring nad Dunajem 19-25 III 2012 part 1

Bo we Wiedniu nie byłem.
A termin? Co prawda w cesarskich ogrodach nie wiele roślin w marcu kwitnie, ale (tu jak mówi porzekadło wszystko co przed „ale” się nie liczy) chciałem się gdzieś wyrwać. Wiedeń-Bratysława-Devin, czyli browaring nad Dunajem.

Zanim wyjazd przybrał właściwy bieg spraw i mogliśmy się napawać cesarską architekturą, trzeba było dotrzeć na miejsce. Podróż rozpoczęliśmy z Warszawy tanią linią autobusową. Rok temu w Hiszpanii pisałem, że u nas takich autokarów długo jeszcze nie będzie. A tu są, klimatyzacja, internet WiFi, toaleta,  a bilet? W cenie nocnej taksówki przez pół większego miasta. W każdym razie wyjeżdżamy w poniedziałek o 18:00, by na miejsce dotrzeć około 6:30 rano.
Dzień pierwszy – wtorek
Przeciągamy się po wyjściu z autobusu i wyrzucamy opróżnione butelki. Spacer w kierunku hostelu rozpoczynamy od zmylenia kierunku. Na szczęście w porę się orientujemy, a przechodnie są nadzwyczaj pomocni, widząc nas z mapą sami podchodzą i oferują pomoc. Ania jest w ciężkim szoku, no cóż mało jeździ. Wreszcie nieco zniecierpliwieni docieramy do hostelu. Zależało nam na jak najszybszym zabookowaniu miejsc, bo nie zrobiliśmy tego przez internet. Później się okazało, że mieliśmy sporo szczęścia bo nasi pozostali współlokatorzy musieli zmieniać pokój co noc z uwagi na to, że ich łóżka były przez kogoś wcześniej zarezerwowane. Obsługa w hostelu jak zawsze miła. Dostaliśmy xero z turystycznymi atrakcjami oraz co najważniejsze plan miasta i bony na piwo w hostelowym klubie. Niby swój plan już mieliśmy, ale jeszcze tego samego dnia gdzieś mi wypadł, w dodatku ten był praktyczniejszy. Zostawiliśmy rzeczy w przechowalni bagażu i udaliśmy się na miasto. 
Zaczęło się zwiedzanie. W telegraficznym skrócie to opera, następnie Hofburg – czyli siedziba cesarza, na przestrzeni wieków rozbudowywana o kolejne skrzydła stała się w latach 1814 -1815 miejscem obrad kongresu wiedeńskiego. Piękny Volksgarden naprzeciw parlamentu. Ratusz, uniwersytet, muzeum sztuki i wiele innych idąc wzdłuż Ring czyli obwodnicy starówki Wiednia. Po dotarciu do kanału dunajskiego kierujemy się do ścisłego centrum, pod katedrę Świętego Stefana. Moc atrakcji i jeszcze więcej turystów. Pokręciliśmy się po starówce i spoczęliśmy na browarku w knajpie usytuowanej na deptaku. Nie było dramatu 3,6 euro za półlitrowe piwo. Orzeźwieni wróciliśmy do hostelu, była 14:00. 
Hofburg
ratusz

parlament
Ogarnęliśmy się, zjedliśmy, współlokatorom ze świata wytłumaczyliśmy co to jest grzałka do gotowania wody. Była to dla nich spora niespodzianka, jednak nie tak wielka jak sposób w jaki chłodziliśmy alkohol, czyli na parapecie za oknem – noce były dość zimne. Dla nas to było oczywiste, dla niech nie. Mówiąc o nich mam na myśli koleżanki z Korei, Hiszpanii i Australii oraz kolegę z Indii. Zresztą on w ogóle nie pił. Sumi – wesoła dziewczyna, pielęgniarka z Seulu wyposażona w – jak się nam wydawało – drogi sprzęt Samsunga, była dobrą towarzyszką tego wieczoru. Podczas późniejszej rozmowy okazało się, że pominięcie kosztów eksportu i kilku procentowy vat sprawiają, że smartphone kosztuje tyle co u nas zwykły telefon z najniższej półki Media martk, a lustrzanka nie wiele więcej niż mój aparat, który według fotografów nadaje się do robienia zdjęć na imieninach u cioci.. 
Wraz z Sumi ruszyliśmy w miasto pokręciliśmy się po centrum oglądając to samo co za dnia i popijając piwko. Późnym wieczorem wróciliśmy do hostelu, gdzie zrealizowaliśmy wspomniane wcześniej kupony na browar. Niestety okazało się, że już nas zassało i trzeba było dokupić jeszcze po dwa piwa. Rzecz jasna takie normalne, czyli półlitrowe, nie takie gratisowe 0,2. Z rzeczy godnych zapamiętania tamtego wieczoru jest posiłek Sumi. Po pierwsze bardzo smaczne, po drugie bardzo ostre. Po kęsie ryżu z czymś tam, paliło mnie jak po kebabie z ostrym sosem. Dobrze, że miałem browar pod ręką. A drobna Azjatka wcinała tylko się jej uszy trzęsły. Co ciekawe, przed snem raczyliśmy naszych współlokatorów smakową wódką 36%, nie powiem jaką, żeby nie reklamować grejpfrutowej lubelskiej. Alkohol przypadł do gustu Cristinie – wspomnianej wyżej Hiszpance, a Sumi, która przed chwilą zjadła super ostre danie z kubka nie mogła przełknąć trunku – tak ją w gardło paliło te 36%. Widać, co kraj to i gardło inne. Nie mniej jednak skumplowaliśmy się z Cristiną, co miało istotny wpływ na przebieg naszej wycieczki, bynajmniej we Wiedniu. Ale o tym dalej.
Dzień drugi - środa
Nazajutrz mieliśmy prosty plan. Schönbrunn, Prater, Dunaj i to co po drodze interesującego. Na spacer do Schönbrunn z centrum wprosił się kolega z Indii, Ravi. Zdawało się, że po drodze zaczął żałować, bo nie pojechaliśmy metrem, a poszliśmy piechotą. Jakieś 1,5 godziny dobrego marszu. Koniec końcem na miejscu chyba przestał żałować, bo Schönbrunn wymiata. Mnie przypominał Wersal, w sumie założony z tym samym zamysłem podmiejskiej rezydencji cesarza. Przepiękne ogrody, rzeźby, pierwszy na świecie ogród zoologiczny, a co najważniejsze architektura. Moc atrakcji, jeszcze więcej plenerowych zdjęć i odpoczynek na ławce z browarem w cesarskim ogrodzie. Szał. Wycziłałtowani ruszyliśmy w drogą powrotną, tym razem metrem. Pożegnaliśmy się z Ravim, który śpieszył się na busa do Amsterdamu. 
Schönbrunn

Prater
Podjechaliśmy pod Prater – kiedyś park łowiecki Habsburgów, od połowy XVIII wieku otwarty dla mieszkańców, dziś ośrodek wypoczynkowo-sportowy na terenie którego znajduje się park rozrywki. Moc atrakcji, przeróżne maszyny, karuzele, koła, rollercoaster i inne które nawet ciężko nazwać. Niestety jak na polskie realia wszystko za drogo, poza ty wsiadając na wspomniane maszyny ryzykowało się utratę zawartości żołądka, co było prawdopodobne ze względu na zaawansowany browaring prowadzony przez nas od chwili przyjazdu. Dlatego też zamiast karuzeli wybraliśmy kolejny browar, chleb i turystyczną. Dalej ruszyliśmy nad Dunaj, Pospacerowaliśmy nad brzegiem, weszliśmy na most, porobiliśmy zdjęcia i w zasadzie tyle. Nadchodził zmierzch, a do hostelu ponad godzina marszu. Po drodze tradycyjny wurst i zakupy w Billi. Warto zaznaczyć, że był to nasz ulubiony sklep w Austrii. Po pierwsze zawsze był po drodze, po drugie to chyba najbardziej popularny dyskont, przynajmniej we Wiedniu. Choć widzieliśmy też inne, takie same jak w Polsce, to znaczy logo było identyczne, ale nazwa lokalna. 
Dunaj
Jako, że czuliśmy się smakoszami browaru, to próbowaliśmy wszystkiego. Dlatego też zwykle zdejmowałem po jednym, dwóch piwach każdej marki z półki i wkładałem do koszyka. Tym razem również tak zrobiłem. Niestety podczas spożycia okazało się, że jedno było zepsute, a konkretnie po dokładniejszych oględzinach puszki stwierdziliśmy z żalem – bezalkoholowe. No cóż i takie combo breakery się zdarzają, ale uczą na przyszłość czytać co się kupuje nawet w dziale z ulubioną substancją.
To be continued

wtorek, 25 września 2012

Beskid Niski – najdziksze miejsce w Polsce

Na pierwszy rzut oka te góry szału nie robią. Najwyższe szczyty nie sięgają nawet 1000 m. n. p. m.. Zazwyczaj zarośnięte wysokimi drzewami szczyty i stoki nie nagradzają za wysiłek pięknymi panoramami jak tatrzańskie turnie, czy bieszczadzkie połoniny. Zlokalizowane pomiędzy wcześniej wspomnianymi pasmami nie mają rozwiniętej infrastruktury turystycznej, o knajpach i spa – z wyjątkiem Krynicy Górskiej, gdzie Beskid się zaczyna – można zapomnieć. Baza noclegowa w porównaniu do pozostałych gór w Polsce jest beznadziejna, żeby nie powiedzieć, że nie ma jej prawie wcale. 
idzie na burze, idzie na deszcz

biwak w korycie rzeki

zarośnięte szczyty, widok z Koziego Rzebra
To po co tam jechać?
Po pierwsze to najdziksze góry w Polsce i można odpocząć od ludzi. Pomijając wsie do których schodziłem ze szlaku i studencką bazę, to w tych górach przez tydzień nikogo na szlaku nie spotkałem.
Po drugie to miejsce, gdzie obcuje się z zapomnianą historią. Cmentarze z pierwszej i drugiej wojny światowej zlokalizowane gdzieś w środku lasu z dala od drogi. Osady i cerkwie po Łemkach wysiedlonych stąd po I wojnie światowej.

cerkiew jak się patrzy, projekt bardzo popularny, bo po trasie spotkałem kilka identycznych
Po trzecie „pół survival”. Tu trzeba nosić z sobą namiot, bo spać nie ma gdzie; jedzenie, bo sklepy są co kilkanaście kilometrów i zwykle z dala od szlaku. Z wodą pitną nie ma problemu bo liczne źródła są tu krystalicznie czyste. Trzeba tylko pamiętać by nie pomylić źródła z potokiem, zwłaszcza za wsią, gdzie te służą za wodopój dla bydła. Umyć się też jest gdzie, potoki zanim wpłyną do wsi są bardzo czyste. Ugotować też coś zawsze można, drewna na ognisko jest pod dostatkiem, tyle że garnek trzeba dźwigać.

Po czwarte mimo niewielkiej wysokości, tu też się można zmęczyć. Wbrew pozorom niektóre szczyty charakteryzują się dość dużą stromizną i wysokością względną. Jednak powodem największego wysiłku jest ekwipunek, który trzeba z sobą nosić – a jest tego trochę kiedy zakłada się tygodniowy lub dłuższy marsz. Jeśli do tego doda się upał – na który trafiłem – to można się mocno zmęczyć.
Po piąte można tam spotkać ludzi Beskid Niskiego, bo kto raz tam pojechał będzie chciał wrócić. Poza szlakiem – na którym nikogo nie spotkałem – najłatwiej natrafić na takich w bazach i chatach studenckich. Bazy to nic innego jak kilka większych namiotów, palenisko i ujęcie wody przy najbliższym źródle. W sumie jak się ma własny namiot, to ma się to samo niemal gdziekolwiek w Beskidzie. Chaty studenckie, to prowizoryczne schroniska zlokalizowane w domach z których wysiedlono Łemków lub w budynkach po upadłych PGRach. W jednych i drugich o elektryczności, kanalizacji i zasięgu sieci komórkowych można zapomnieć. Nocleg za kilka złotych. Atmosfera przy ognisku warta o wiele więcej.
Studencka baza w Regietowie
Jeśli ktoś czytał prozę Stasiuka albo oglądał Wino truskawkowe, to wie jak w Beskidzie życie wygląda. To nie są góry dla każdego. Bardzo dobrze, bo jak się szuka ciszy i spokoju, to w kraju nie znam lepszego miejsca.

poniedziałek, 24 września 2012

Ogłoszenia drobne

Podczas każdej, krótszej lub dłuższej wycieczki oprócz zabytków, parków i innych nieruchomości które warto zobaczyć, dostrzegamy napisy na murach lub też ogłoszenia o intrygującej treści. Jedni są zbulwersowani, że ktoś niszczy elewacje budynków inni większą wagę przywiązują do poruszanej treści. Pomijając kwestie ewentualnego wandalizmu, można dość łatwo uszeregować te wszystkie inicjatywy. I tak mamy treści:
  • polityczne
  • patriotyczne / lokalno-patriotyczne
  • klubowe (mistrzami są fani piłki nożnej z Łodzi)
  • ogłoszenia/apele
  • sentencje
  • radomskie
Wybrane przykłady z mojej „galerii”.
Przyporządkowanie według własnego uznania.
Mediolan

Cluj-Napoca

Gubałówka

cerkiew, Czerniczyn pod Dołhobyczowem

katedra w Zamościu

Wiedeń

na trasie E371, pod Rzeszowem

Budapeszt, Góra Gellerta

Lwów jak się patrzy
Kijów

niedziela, 23 września 2012

Jeździsz w Tatry, czy do Zakopanego?

Nie, to nie to samo! Jeżeli uważasz inaczej, to tak, czy inaczej jeździsz do Zakopanego. Stolica zadeptanych Tatr, gdzie zobaczymy wszystkich i wszystko. Począwszy od lipnych pamiątek made in China w ogóle nie związanych tematyką z polskimi, z jakimikolwiek górami, przez ludność w pasiastych uniformach a na wsi tańczącej i śpiewającej skończywszy.
Niegdyś amatorzy górskich wędrówek pozdrawiali się na tatrzańskim szlaku, można było powiedzieć i odpowiedzieć cześć nawet osobie starszej, bo tu szacunkiem było wyjście w góry według tej samej filozofii umiłowania gór. Dziś za sprawą wyciągu mamy pizze Dominium i szpilki na Kasprowym, za sprawą krzyża na Giewoncie mamy chmary ambitniejszych, którzy i które wchodzą tam w trampkach z różowymi plecakami szkolnymi i przeprowadzają wideorozmowy przez telefony 3G ze znajomymi. Jakiego wyczynu oni nie dokonali, jak tu wysoko i strasznie. Następnie jesteśmy skazani na żale i jęki przy schodzeniu po łańcuchach tych pseudo taterników blokujących szlak o poziomie nieskomplikowanym dla wysportowanego dziecka z podstawówki. Szczytem wszystkiego jest jak dzwonią po śmigłowiec TOPR, bo zleść nie mogą! Dobrze, że teraz toprowcy wystawiają takim rachunek, a media o tym mówią. Może część z nich się rozmyśli przed wyjściem w góry. Wśród nich są wszyscy począwszy od licealistek, przez ekspedientki, konsultantki na doradcach i managerach skończywszy. Panny i kawalerowie, matki, żony, mężowie i ojcowie. Jak idą do Morskiego Oka (club na Krupówkach), to się odpowiednio przygotują. Ubiorą jak na balet w czyste i modne ciuchy, umyją i wyperfumują. Jednak brak umiejętności elementarnego myślenia nie pozwala dojść do wniosku, że w nowe miejsce też się trzeba przygotować. Te blisko 2000 m. n.p.m. to dość wysoko i pogoda się zmienia, że wyleść nie tak łatwo jeśli największym wysiłkiem na co dzień, jest droga z domu na parking albo na przystanek. Już wiem dlaczego od kandydatów na wolne stanowisko wymagają 2 lat doświadczenia. I spotykasz tych wszystkich na własną rękę upośledzonych fizycznie. Gór się odechciewa.
Nadzieją pozostają szlaki pomiędzy górami, Czerwone Wierchy, bo wejście na więcej niż jedną górę dziennie jest poza zasięgiem fizycznym statystycznego turysty z Zakopanego, Orla Perć, bo kilka godzin przy łańcuchach i drabinkach wywołuje u nich na samą myśl dreszcze, torsje i defekacje. I na tych szlakach usłyszymy zawsze: cześć, dzień dobry, albo słowackie dobry dzień. Oni jeżdżą w Tatry, nie do Zakopanego.

czwartek, 13 września 2012

Komunikacja miejska w stylu CCCP

Z pośród europejskich metropolii Londyn szczyci się najdłuższymi szynami, a Paryż największą ilością stacji i linii. Kijów ze swoimi 3 liniami obejmującymi 60 km i 46 stacji zdaje się niczym nie imponować.
W dodatku kijowskie metro to komunistyczny relikt pod każdym względem. Począwszy od architektury poszczególnych stacji, które można scharakteryzować jako socrealizm, przez obsługujący je personel po tablice informacyjne skończywszy. Na każdej stacji jest pełno policjantów, strażników metra, biletowym i innych kanarów. Na większości stacji znajdziemy biletomaty, za to tylko na kilku tablice informacyjną w języku angielskim. Nie to, że czepiam się o brak informacji: next train to …....., ale weź tu przeczytaj info cyrylicą. Problemem nie jest zrozumienie czegokolwiek – w końcu z Ukraińcami z bazaru zawsze się dogadywaliśmy – lecz w ogóle przeczytanie tego...


Idzie ku lepszemu.
Z uwagi na Euro-turystów, którzy w cyrylicy potrafią zazwyczaj rozszyfrować CCCP i powiedzieć zapożyczone z gangsterskich filmów do swidania, władze postanowiły zrobić info w alfabecie łacińskim. Niestety, zakładając, że kibice będą jeździć tylko między lotniskiem, centrum i stadionem łaskę tablic z informacjami w języku angielskim otrzymały tylko wybrane stacje. Za to personel, który po angielsku mówi tak dobrze jak ja po ukraińsku, czy rosyjsku – choć był po szkoleniu – dysponuje mapkami metra z napisami w cyrylicy i w alfabecie łacińskim. Ostatecznie to ratuje dupę. Jednak, gdyby komuś i to nie wystarczyło, żeby się odnaleźć w świecie post bizantyjskiej paleografii Cyryla i Metodego, to władzę zamontowały wi-fi na stacji Majdan Niezależności. 
Parafrazując słowa S. Tyma w „Misiu”: „najważniejsze, żeby te wady nie przysłoniły nam zalet”. Ewidentnie zaletą jest, że to najtańsze metro jakim w życiu jeździłem. 2 hrywny za przejazd z ewentualnymi przesiadkami to jakieś 0,75 – 0,80 PLN, na bank taniej niż barszcz, nawet ukraiński z uszkami czy bez. Do tego jest to jednocześnie cena za bilet do schronu atomowego. Myślą przewodnią sowieckich inżynierów – oprócz względów czysto komunikacyjnych – była trwająca w czasie budowy metra zimna wojna. Z tego powodu kijowskie metro jest najgłębiej zlokalizowanym na świecie.



Do najgłębiej położonej stacji Arsenalna – 102 metry pod ziemią – trzeba jechać 5 minut ruchomymi schodami, ich długość jest ciężka do ogarnięcia wzrokiem, polecam usiąść na stopniu – warto odpocząć te 5 minut. Bez obaw nikt nas nie zdepcze, to nie zachód, tu się ludzie tak nie śpieszą.

sobota, 8 września 2012

Psychologia sukcesu

Siedzieliśmy na plaży w Warnie, piliśmy i dyskutowaliśmy. Ja, Kuba oraz dopiero poznani Klara i Martin. Rumuńsku – bułgarska para pracowała na kierowniczych stanowiskach na jednym z liniowców. Poznaliśmy ich tego samego dnia popołudniu, odwiedziliśmy kilka miejsc na bułgarskim wybrzeżu, dwie knajpy, by skończyć na nocnym piciu wódki w nadmorskim plenerze. Klara powiedziała: My zawsze wydajemy dużo na wakacje, mieszkamy w ładnych hotelach, jeździmy w egzotyczne miejsca. Dzisiaj widzieliście to samo co my, przejechaliście takim samym samochodem tyle samo kilometrów, odwiedziliście te same miejsca, te same knajpy. Teraz razem siedzimy i pijemy z wami wódkę w kubkach, ale wy macie lepiej, bo w odróżnieniu od nas będziecie spali na plaży. Nie dość, że macie tu wszystko co mi wystarczy by miło spędzić czas, to jeszcze – pomijając picie i jedzenie – nic to was nie kosztuje. Po czym zwróciła się do męża i powiedziała, Jedźmy gdzieś pod namiot, na plażę, tylko naszym samochodem, a nie stopem jak chłopaki.
Wtedy Kuba (handlowiec/doradca – nie mylić z akwizytorem) zaszpanował historią, którą przeczytał w jakiejś biznesowej psychologii sukcesu. 
Wykład Kuby: Amerykański biznesmen pojechał na wczasy do jakiejś meksykańskiej wioski nad oceanem. Żegnając się z gospodarzami, obiecał, że wróci za rok, a za 10 lat się tu przeprowadzi. Meksykański gospodarz zapytał dlaczego za 10 lat?
A: W przeciągu tych 10 lat będę ciężko pracował i zarobię tyle, żeby móc przejść na emeryturę i żyć tutaj.
M: A co chcesz robić na emeryturze?
A:Będę spal do południa, potem wstawał, robił co chciał, pewnie jakieś hobby, może pływał jachtem i łowił ryby, wieczorem będę chodził do baru, miło spędzał czas, pił i rozmawiał z ludźmi.
M: A, to tak jak ja – odpowiedział Meksykanin, a biznesmen poczuł się nieco zmieszany – Wstaje po południu, wypływam na ocean i łowie ryby, część sprzedaje, resztę zabieram do domu. Wieczorem spotykam się z innymi miejscowymi. Pijemy, smażymy na ognisku złowione wcześniej ryby, rozmawiamy i imprezujemy do rana. 

Niestety, Meksykanami takimi jak w tej anegdocie byliśmy tylko przez dwa tygodnie, ale i tak było warto, mieć co się chce ot tak, bez wielkich pieniędzy. Granice wyznaczał tylko czas i życzliwość napotkanych ludzi. Da się!

piątek, 7 września 2012

Turecki marketing, czyli jak na wszystkim i wszędzie zarobić.

Nie ma rzeczy, której nie potrzebujesz, są tylko potrzeby których jeszcze nie odkryłeś. Popularne wśród akwizytorów hasło ma codziennie zastosowanie na ulicach Stambułu, jak nigdzie indziej. Na pewno każdy słyszał, że w krajach arabskich będą Cię namawiać do towaru, tak długo aż Ci go sprzedadzą. W Turcji jest identycznie. Wszystko i wszędzie. Na ulicy, skrzyżowaniu, przejściu dla pieszych zaproponują wszystko począwszy od zimnej mineralnej, przez zapalniczkę, na biletach na jakiś event skończywszy. W okolicach atrakcji turystycznych też możemy kupić wszystko, w ofercie bilet na rejs po Bosforze od Turka, który mówi łamanym polskim i angielskim. Gość argumentuje cause my future wife is from Poland i'll give you special price, 12 euro. - Ty głupi jesteś, w informacji turystycznej te bilety są za 10 euro! Jaka żona! Koleś gdzie ty ten kebab robiłeś? - We Wrocławiu.
Mistrzowie marketingu, jeśli nie mogą się z Tobą skomunikować zaraz wołają kolegę Mehmeda, albo jakiegoś innego, który mówi kilka słów po angielsku (dosłownie kilkanaście w tym: Yes i Marlboro) tudzież innym europejskim języku, także po polsku jak ten Turek z wrocławskiego kababu. Jak wchodzisz do knajpy z kebabem, to znajdą kolegę kolegi, który potrafi powiedzieć one kebab – four lira, i są zadowoleni, że się dogadali. Podczas trzydniowego pobytu w Turcji spotkałem 3 osoby mówiące po angielsku. Gościa od którego wynajmowaliśmy pokój i dwóch filologów angielskiego, którzy pomogli błądzącym turystom w ramach ćwiczenia swojego angielskiego. Inni handlowcy chcą Ci wepchnąć przewodnik po Stambule, Sir, guide for You! I've got one already! - Where? - In my bag! – Where you from? - Poland i myślisz, że się durnia pozbyłeś, a on Cie dogania z przewodnikiem po polsku. Ręce nawet nie opadają, zwyczajnie masz ochotę mu przypierdolić. Jeszcze inni chcą byś wymienił u nich walutę po extra korzystnym kursie specjalnie dla Ciebie, pocztówki, noclegi, przekąski, czy zioło. W skrócie, to akwizytorzy level pro. 
Taka dygresja odpowiadając na wiadome pytanie Poland, oni często słyszeli Holand (Polska po turecku to Polanya, choć oni mówili Polanda – nie wiem dlaczego) i odpowiadali Amsterdam good! (sic!) Byli też tacy, którzy usłyszeli poprawnie wówczas komentowali Lukas Podolski good.
Wracając do tureckiego handlu, słowo bazar nie na darmo pochodzi z arabskiego i kręgu kultury islamskiej, choć alkohol też pochodzi, a Allah pić zabrania! W Stambule znajdziemy kilkanaście bazarów, między innymi piękny zabytkowy Wielki Bazar Kapalıçarşı. Bazar został wzniesiony w XV wieku, zaś obecny kształt osiągnął w XIX wieku. Nie, to nie Amerykanie zbudowali jako pierwsi centra handlowe. Dowód: stambulski bazar zajmuje powierzchnię 30 hektarów, ma 61 ulic z około 3500 sklepikami, 22 bramy, restauracje i kawiarnie, dwa meczety i cztery fontanny. Byłbym zapomniał, prawie wszystko pod dachem i 24h/dobę. Gdyby McDonald's i Starbucks istniały w XV wieku, to były by tam od początku. 




Jeśli chodzi o handel na tureckich bazarach to jest prawdziwy freestyle. Kupi się wszystko. Pomijam kwestie biżuterii, książek i wszystkiego innego do domu i ogrodu. Ubrania szczególnie przykuły moją uwagę. Tylko znane marki, ceny jak zwykłych ubrań w polskich marketach - raczej niskie. Do dziś żałuje, że nie kupiłem dresu...
Sprzedawcy wiedzą jak dogodzić klientowi. Pewna Europejka kupowało torebkę, model jej się spodobał, tylko marka Louis Vuitton, a ona chciała dobrać do paska D&G, który przed chwila kupiła. Nie było problemu. Turek przyniósł zaraz identyczną torebką bez loga, klientka mogła nawet wybrać wielkość pożądanego emblematu. To się nazywa produkt na indywidualne zamówienie! Podobnie było ze zmianą sprzączek w paskach i remakiem wielu innych. Change money, good price, żeby dać ludziom to czego potrzebują. Maybe it's Your lucky day?

czwartek, 6 września 2012

Alkoholowy paradoks

Jak to jest, że tam gdzie pić w miejscach publicznych nie można, to się pije? Że tam gdzie pić można, to i więcej można mieć w wydychanym powietrzu? WTF. Wyjaśnijmy coś. W Czechach, Słowacji, Rumunii, Węgrzech i Ukrainie za kółkiem trzeba być trzeźwym jak świnia. Jak się pomyśli o popularności czeskiego Pilznera, czy Bażanta, słowackiej śliwowicy, rumuńskiej Tuicy, węgierskim Tokaju, czy ukraińskiej wódzie, to się nie chce wierzyć, że oni tam tak poziom – raczej pion – trzymają. Zwłaszcza wspomnienia o piciu z naszymi wschodnimi sąsiadami zdają się temu przeczyć. Co jak co, ale ustawodawstwo Ukraińskie jest mega nowoczesne, nieadekwatne, głupie? Wybierz właściwe. Nie dość, że ludzie którzy wali wódkę w tym, w czym u nas podają przepojkę, to mają być supertrzeźwy za kierownicą i …...... nie mogą spożywać alkoholu w miejscach publicznych.
To się uśmiałem za każdym razem na Ukrainie. Nie mówię, że w sklepach, bo to wszędzie, ale w kioskach oprócz papierosów, gazet i gumy do żucia kupisz wódę i browar. Nie to, że spod lady. U nas co niektóre kioski mają lokówki z kolą, mineralną ect. U nich też, a oprócz tego: małe, duże, słabsze i mocne browary, zawsze idealnie zimne z lodówki przy kiosku. Co więcej, kupując jedno, albo dwa sprzedawca zawsze się zapyta czy nie otworzyć. Frontem do klienta, nie ma co. W centrum Kijowa są takie stoiska na przykład wokół Majdanu Niezależności (tam gdzie była pomarańczowa rewolucja i krzyczeli Juszczenko), tam też kupiłem zimny browar. Sprzedawca nawet się nie pytał, tylko od razu otworzył. Usiadłem pod monumentem na majdanie. Piję, rozmawiam i patrze jak inni spacerują z browarkiem w ręku. Przechodzi koło mnie i kolegi patrol milicji, kolejny, w końcu trzeci się przypieprzył, bo chyba angielski usłyszeli (piłem z Amerykaninem). Kilka ukraińskich słów i ukraińskie nazwisko było w stanie ich przekonać, że rodzina z Ukrainy i zawsze się tu piło! Mandatu nie było, a browar skończyłem kilkanaście metrów dalej.
Z drugiej strony mamy Anglię i Luksemburg, gdzie dopuszczalne jest 0,8 promila i tą zachodnią resztę UE gdzie dopuszczone jest 0,5 promila. Pozostaje jeszcze Skandynawia,ale tam do tej pory nie byłem, to się wypowiadał nie będę. Na tym zachodzie, którym my się chcemy stać, to można pić w miejscach publicznych. Zresztą na południe od nas też można. Kto był to wie, że we Francji wino smakuje lepiej na przykład na Polach Marsowych, czy paryskich bulwarach. Pod włoskimi fontannami, tyle, że tam po 22:00 nie wolno pić w szklanych butelkach (nawet rozsądnie). W Niemczech też wolno i nawet na rowerze można jeździć pod wpływem, bo ustawodawca przewiduje, że jak w coś wjedziesz to sam sobie największą krzywdę zrobisz. W Hiszpanii pić na ulicy nie można, ale dopóki się obory nie robi policja nie interweniuje, a tam picie w plenerze jest dość popularne (przynajmniej w Andaluzji).
Po co więc te ograniczenia, zakazy? O ile pijanych za kierownicą się nie toleruje nigdzie – tylko nie mówcie mi, że człowiek jest pijany po jednym piwie – to zakazu spożywania alkoholu w miejscu publicznym nie rozumiem i będę zawsze przeciwny. Ktoś powie, bo piją na ulicy i sikają w bramie. A jak się piję wodę, to gdzie się sika na mieście, jeżeli nie ma w okolicy publicznej toalety? Inni powiedzą, że te menele będą wszędzie pić, ludzi zaczepiać itp. Jak już menele, to zawsze i wszędzie będą ludzi zaczepiać, bo im zawsze zabraknie 50 groszy do wina, zawsze! Tylko dlaczego mają cierpieć ci którym do tego wina nigdy nie brakuje?
Niestety, nasz system jest skonstruowany tak, żeby policja mogła się szczycić zatrzymaniem kolejnych 500 pijanych kierowców w ten weekend, o mandatach za spożywkę nie wspomnę. Tylko niech powiedzą ilu z nich przekroczyło chociaż promil albo 0,5 promila, bo ciekawy jestem jaka jest realna liczba zatrzymanych po pijaku. Polak nie wypije lampki wina albo jednego piwa podczas lunchu. I tu nie chodzi o naszą kulturę, bo w końcu gonimy zachód i od nich bierzemy wzorce. U nas jak tak zrobisz to 24-o godzinny sąd Ziobry skaże Cię na 2 lata w zawiasach, zabierze prawo jazdy i potraktuje jak bandytę, którego złapała dzielna policja i był to jej kolejny wielki sukces! Nasze prawodawstwo sprzyja temu, żeby w piątek i sobotę, albo przynajmniej raz w tygodniu upodlić się alkoholem jak zwierzę. Czy my pijemy dużo? Nie! Przy Francuzach czy Włochach wysiadamy ze średnim spożyciem, bo my co dzień pić nie możemy. Za to jesteśmy mistrzami w ilości wypitego alkoholu w jeden wieczór. To do piątku! 

środa, 5 września 2012

Autostop w Rumunii

To nie jest styl podróżowania, to rodzaj transportu jak każdy inny. Płatny! To się zdziwiłem, jak się dowiedziałem. Tym bardziej, że budżet wyjazdu był, co tu dużo mówić skromny. Spoko, dało się to obejść.
Jako, że do Cluj dojechaliśmy ze wspomnianym niegdyś Wieśkiem tirowcem – o czym nie omieszkaliśmy wspomnieć w księdze gości katedry w Cluj – to dopiero tam się zaczęły schody ze stopem w Rumunii. Złapanie stopa z Cluj do Sibiu okazało się dość łatwe i co ważne szybkie. Jechaliśmy z gościem, który mimo, że dobrze mówił po angielsku nie chciał z nami rozmawiać, i to był jeden z dwóch wyjątków, bo jak zapewniał nas znajomy Rumun Flavio „to niegrzecznie nie rozmawiać z towarzyszem podróży”. Do tego w czasie 3 godzinnej trasy kierowca połowę czasu rozmawiał przez telefon, a drugą połowę pisał smsy. Kilka razy mało w dupę komuś nie wjechał, ale telefonu nawet na chwile nie odłożył. Dowiózł nas na miejsce, to zgraliśmy głupa, podziękowaliśmy za transport i jeszcze zapytaliśmy w którą stronę do centrum. Żeby nie być wulgarnym, to napiszę, że gość miał minę wykorzystanego, no w każdym razie nie był zadowolony.
Kolejnego stopa w Rumunii łapaliśmy z Sibiu do Bukaresztu. Tu był problem, bo na wylotówce oprócz nas stało z 15 Rumunów i z 10 cyganów. Nie! To nie to samo. Rumun jest biały, co najwyżej śniady, a nie ciemny wbrew obiegowej opinii w Polsce. Rumuni podobnie jak my cyganów nie lubią, są tam – chyba jak wszędzie – synonimem złodziejstwa, żebractwa itp. W każdym razie ludzie na tym poboczu za stopa zamierzali zapłacić, cyganie też. Przez półtorej godziny nie szło złapać stopa do Bukaresztu z dwoma wolnymi miejscami. Stwierdziliśmy, że dojedziemy do kolejnego miasta i tam spróbujemy. To się udało, a za dystans około30 km, daliśmy kierowcy 5 lei (czytaj 4,5 PLN). Talmaciu, miasto – duże słowo, okazało się pozornie lepszym miejscem do łapania. Samochody wolniej jechały, miały też więcej miejsca żeby się zatrzymać. Tyle, że dwie godziny nic złapać nie mogliśmy, tzn zatrzymał się samochód na katowickich blachach po tym jak pomachałem polską flagą, tyle że byli to Rumuni pracujący w Polsce i jechali tylko kilka kilometrów dalej odwiedzić rodzinę. Słońce paliło, głód i pragnienie doskwierało.
Rozłożyliśmy się z piwem i jedzeniem na trawniku pod jakąś knajpą, bo akurat tam był cień. Po chwili wyszedł jakiś Rumun. Zrozumiałem, że chodzi mu o picie piwa – od razu zaprzeczyłem, kamuflując browar, bo może czepia się, że mu oborę pod knajpą robimy, potem zapytał o kolę i jedzenie – o co mu chodziło nie miałem pojęcia. W każdym razie po chwili wyszedł ponownie z knajpy z dużym melonem i dwulitrową kolą. Ten jakże niespodziewany i hojny prezent przyjęliśmy z nieukrywaną radością, po czym miałem wyrzuty sumienia. Nie, nie dlatego że coś od niego wzięliśmy. Dlatego, że nie uczyłem się rumuńskiego. Pierwsze co on się nas zapytał, to czy chcemy napić się piwa, a ja zaprzeczyłem bo zrozumiałem tylko słowa „pić piwo” i wnioskowałem, że ma do nas pretensje.
W taki sposób rozczarowani zmarnowaniem szansy na darmowy alkohol wróciliśmy łapać stopa. Zatrzymali się dwaj Rumuni w naszym wieku. Na wstępie wyjaśnili, że bardzo się spieszą do Bukaresztu, bo jeden z nich musi odebrać swoje prawo jazdy z posterunku. Po chwili wiedzieliśmy dlaczego. Na krętej górskiej drodze gość wyprzedzał na farta, a my mieliśmy poczucie, że limit szczęścia na tym tripie już wykorzystaliśmy. Nie mniej jednak, panowie byli tak mili, że zawieźli nas pod wskazany adres hostelu – to się nazywa autostop! Wypadało im zapłacić. To się zapytałem ile. Chyba z grzeczności odpowiedzieli, że jak chcemy i ile chcemy. Gotówki mięliśmy tyle, żeby zapłacić za hostel, resztę w bankomacie. W efekcie dostali melona. Tak, tego samego, którego my dostaliśmy 3 godz wcześniej od właściciela knajpy. Dodam, że kolę wypiliśmy z wódką w hostelu. Aha w Rumunii nie pije się wódki pod kolę ani z kolą. Nie i już!
Z ciekawych doświadczeń autostopowych w Rumunii, to podjechał do nas furmanką starszy pan i zaproponował transport. No cóż, miło z jego strony, ale jechaliśmy w innym kierunku.

Zarobiony jak ratownik na plaży w Bułgarii.

To, że oni tam zwyczajnie się opieprzają, to jeszcze żaden powód do krytyki, bo dopóki nikt się nie topi to nie ma problemu. Każdy wie, że w Polsce ratownik na początku dnia sprawdza kąpielisko, wywiesza flagę itd. W Bułgarii przychodzi, a właściwie przychodzą bo na każdym stanowisku jest dwóch, wywieszają flagę i fajrant. O 8 rano dziwiło nas, że żaden nie wlazł do wody i nie sprawdził kąpieliska, w sumie po co przecież wiadomo, że ciepła. Jeszcze bardziej zdziwiliśmy się kiedy pływaliśmy, a ratownicy stali plecami do wody, ale co zrobić może wyglądaliśmy na dobrych pływaków. Co więcej tych dwóch, jak i masa napotkanych w najbliższych dniach pochłonięta była w pracy rozwiązywanie krzyżówek, sudoku i czytaniem gazet, do rozmowy przez telefon się nie czepiam bo można patrzeć na wodę. Z obserwacji wynikało, że przeciętny bułgarski ratownik ma powyżej 50 lat i bardzo przejmuje się swoją pracą. W końcu woda miała 25-27 °C to skurczu nikt raczej nie dostanie, morze od razu głębokie się nie robi, to może i nikt się nie utopi - zwłaszcza w Burgas, gdzie fal praktycznie brak ze względu na zatokę. 

Jednak błędem jest oceniać ich według własnej miary. Bułgarzy mają inny klimat. W południe potrzebują sjesty, bo w takim upale to się pracować nie da! W sobotę i w niedzielę to ciężko znaleźć w Warnie otwarty kebab albo zapiekanki – tak chcą zarabiać... Za to jak już wspominałem mogą pić alkohol w miejscach publicznych, mimo iż – nie rozumiem dlaczego – tego nie czynią. Ponadto podlegają prawu przyzwalającemu na 0,5 promila w wydychanym powietrzu, dzięki czemu zmęczony kierowca może bez zmartwienia w upalne popołudnie schłodzić się zimnym browarkiem.i ruszyć w dalszą drogę. Jak ja im zazdroszczę! 
Może i PKB mają o 30 % niższy od nas, bo im się pracować nie chce, całkiem pustych sklepów z napisem do wynajęcia i gorsze drogi, ale przecież to szczęście jest w życiu najważniejsze, a oni na wszystko mają czas i na zmartwionych też nie wyglądają! Takie życie nad bułgarskim morzem...

poniedziałek, 3 września 2012

Najlepszy i najtańszy hotel w Bułgarii.

Pamiętacie Hotel Venus – najlepszy i najtańszy hotel we Wiedniu? W filmie „Lekcje Pana Kuki” tym hotelem okazała się ławka w ogrodach cesarskiego Schönbrunn. Bohater na pobyt nie narzekał, ale ja miałem lepiej.
Moim Hotelem Venus były bułgarskie plaże w Warnie i  w Burgas. W tym temacie to w Polsce jest lipa! Zakaz biwakowania w miejscach innych, niż do tego wyznaczone i spożywania alkoholu w miejscach publicznych uprzykrzają życie każdemu, kto lubi tripy na spontanie, albo chociaż piwo w plenerze. Mimo, że nie wszyscy dostali mandat za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym, to każdy kto lubi piwo w plenerze mniej lub bardziej się kiedyś kamuflował, by nie wesprzeć naszego Kochanego Państwa o 100 zł. BTW, co się stało z fb akcją piwo w plenerze? 
poranek w Burgas

Warna

W Bułgarii tego problemu nie ma. Jednak wizja skwerów, parków i plaż obleganych przez alkoholizujących się ludzi jest całkowicie błędna. Z obserwacji wynikało, że byliśmy jedynymi osobami pijącymi w plenerze. Wyjątek – choć mam problemy z klasyfikacją – stanowili miejscowi, którzy z dala od centrum nasączali się browarem przy stolikach wystawionych pod sklepami, ale nigdy na murkach i parkowych ławkach.
Wracając do noclegu nad samym morzem, to było wszystko czego trzeba. Na plażach rozmieszczone są prysznice do spłukiwania z siebie morskiej soli (oj słone to morze!), parasole, parawany, leżaki i toalety. Czy nad Bałtykiem dalej się sika na wydmy, albo do wody? - dawno nie byłem. Wzdłuż plaż po horyzont ciągną się knajpy, dyskoteki, bale i lokale w których można się realizować. „Prawie” all inclusive – z tym, że jak za darmo – pomijając knajpy – to „prawie” nie robi wielkiej różnicy. Natomiast „On the beach” jako odpowiedz na pytanie gdzie mieszkasz, to zdecydowanie dobry pijar w każdym nadmorskim barze. 
Zresztą poranny widok rozbitego na plaży namiotu dostarczał raczej wyrazów sympatii ze strony innych turystów. Choć niektórzy dziwnie się patrzyli na gościa, który goli się pod prysznicem na plaży w Burgas, ale co zrobić? Taki styl!

sobota, 1 września 2012

W Rumunii psy są wszędzie... WSZĘDZIE!!!

Nie tak dawno internet obiegały wieści o wyłapywaniu i spalaniu psów na Ukrainie przed ME. Wszystko z obawy, że bezpańskie psy mogą pogryźć jakiegoś fana piłki nożnej, tudzież żeby nikt nie pomyślał, że Ukraina jest dzika, bo biegają tam chmary psów. Obrońcy zwierząt szaleli, a zaproszenia do polubienia funpagów broniących czworonogów zaczynały już irytować. 
Ostatni tydzień lipca spędziłem w Kijowie, czyli najbardziej reprezentatywnym miejscu podczas ME na Ukrainie. Po pierwsze stolica, po drugie finał zobowiązuje do dopieszczenia miasta. Umówmy się, psy wyłapali tylko w centrum, przy stadionach, w drodze z lotniska do hotelu – słowem wszędzie tam, gdzie pojawił się statystyczny kibic/turysta. Reszta pozostała bez zmian. Do Kijowa dojechałem stopem na przedmieścia, tam ludzie żadnego turysty nigdy nie widzieli, psy chyba też nie. Powinien napisać psy i ludzie, bo o ile poza grupą meneli przez pierwsze 5 minut nikogo nie spotkałem, to piesków było z 40-50 tak na pierwszy rzut oka. Wtedy żałowałem, że krytykowana w internecie akcja wyłapywania i spalania psów nie objęła całych miast. No cóż, miałem pewne obawy przechodząc między nimi z otwartą konserwą w plecaku. Na szczęście bezzasadne. Żaden nawet do mnie nie podbiegł i tak było jeszcze kilkukrotnie przez cały wyjazd. Szczerze mówiąc myślałem, że już większej ilości psów na metr kwadratowy w życiu nie zobaczę... i z takim przeświadczeniem pojechałem do Rumunii. Byłem w błędzie. 
Już przy przekraczaniu granicy w rumuńskim Barş zobaczyłem pierwsze psy. Podobnie na stacji benzynowej i parkingu dla tirów, gdzie z kolegą rozbiliśmy namiot. Zwiedzając Cluj, Sibiu, Bukareszt, czy Konstantę utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że w Rumunii psy są wszędzie.
centrum Bukaresztu

starówka w Sibiu


ten pies spróbował kanapki z polskim pasztetem, ostatecznie zabrał nawet pustą puszkę

rumuńskie piwo Ursus - bdb

Od parków miejskich, deptaków i plaż po okolice parlamentu w Bukareszcie, wszędzie! Beztrosko spacerują, leżą na chodniku, piją wodę z miejskich fontann albo kałuż i nie szczekają. Nigdy, przenigdy żaden rumuński pies na mnie nie naszczekał. Nie biegł za mną, jak to zwykle robią polskie kundle, kiedy przechodzi się koło ich podwórka. Opowieści o takich chmarach psów zdają się podsuwać wniosek, że tam miasta są przez psy zasrane jak trawniki na warszawskim Ursynowie w jednym z filmów Koterskiego. A nie są, bo bezpańskie psy defekują gdzie popadnie, czyli głównie na ulicach i chodnikach, które w przeciwieństwie do trawników są sprzątane. Zatem, do Wiednia im daleeeeko, ale na trawnikach czyściej niż u nas. I co, głupio?
Rumunii zdają się nie widzieć problemu, w sumie się nie dziwie po 3 dniach obrazki z zalegającymi przy atrakcjach turystycznych psami, przestały przykuwać moją uwagę. Przez pierwsze trzy dni żartowaliśmy: O pies leży. Później już tylko. Ty patrz, pies na smyczy – co było znacznie rzadszym zjawiskiem. W Rumunii mistrzostw Europy – przynajmniej w piłce nożnej – nie robią, to i turystów w ilościach hurtowych się nie najedzie, więc problemu adekwatnego jak na Ukrainie nie ma! I dobrze, bo nie byłoby czym się dziwić.
U nas w Warszawie” problem znikł wraz z pojawieniem się bud z azjatyckim żarciem. Nie? To zapytajcie znajomych z prawobrzeżnej Warszawy, czy po Pradze, Targówku albo Gocławiu 15 lat temu nie biegały bezpańskie psy?
Rumunia jest naprawdę piękna! Jedźcie zanim otworzą tam budy z azjatyckim żarciem.