Nie ma rzeczy,
której nie potrzebujesz, są tylko potrzeby których jeszcze nie
odkryłeś. Popularne wśród akwizytorów hasło ma codziennie
zastosowanie na ulicach Stambułu, jak nigdzie indziej. Na pewno
każdy słyszał, że w krajach arabskich będą Cię namawiać do
towaru, tak długo aż Ci go sprzedadzą. W Turcji jest identycznie.
Wszystko i wszędzie. Na ulicy, skrzyżowaniu, przejściu dla
pieszych zaproponują wszystko począwszy od zimnej mineralnej, przez
zapalniczkę, na biletach na jakiś event skończywszy. W okolicach
atrakcji turystycznych też możemy kupić wszystko, w ofercie bilet
na rejs po Bosforze od Turka, który mówi łamanym polskim i
angielskim. Gość argumentuje cause my future wife is from Poland
i'll give you special price, 12 euro. - Ty głupi jesteś, w
informacji turystycznej te bilety są za 10 euro! Jaka żona! Koleś
gdzie ty ten kebab robiłeś? - We Wrocławiu.
Mistrzowie
marketingu, jeśli nie mogą się z Tobą skomunikować zaraz wołają
kolegę Mehmeda, albo jakiegoś innego, który mówi kilka słów po
angielsku (dosłownie kilkanaście w tym: Yes i Marlboro) tudzież
innym europejskim języku, także po polsku jak ten Turek z
wrocławskiego kababu. Jak wchodzisz do knajpy z kebabem, to znajdą
kolegę kolegi, który potrafi powiedzieć one kebab – four
lira, i są zadowoleni, że się dogadali. Podczas trzydniowego
pobytu w Turcji spotkałem 3 osoby mówiące po angielsku. Gościa od
którego wynajmowaliśmy pokój i dwóch filologów angielskiego,
którzy pomogli błądzącym turystom w ramach ćwiczenia swojego
angielskiego. Inni handlowcy chcą Ci wepchnąć przewodnik po
Stambule, Sir, guide for You! I've got one already! - Where? - In
my bag! – Where you from? - Poland i myślisz, że się durnia
pozbyłeś, a on Cie dogania z przewodnikiem po polsku. Ręce nawet
nie opadają, zwyczajnie masz ochotę mu przypierdolić. Jeszcze inni
chcą byś wymienił u nich walutę po extra korzystnym kursie
specjalnie dla Ciebie, pocztówki, noclegi, przekąski, czy zioło. W skrócie, to akwizytorzy level pro.
Taka dygresja odpowiadając na wiadome
pytanie Poland, oni często słyszeli Holand (Polska po
turecku to Polanya, choć oni mówili Polanda – nie wiem dlaczego)
i odpowiadali Amsterdam good! (sic!) Byli też tacy, którzy
usłyszeli poprawnie wówczas komentowali Lukas Podolski good.
Wracając do
tureckiego handlu, słowo bazar nie na darmo pochodzi z
arabskiego i kręgu kultury islamskiej, choć alkohol też
pochodzi, a Allah pić zabrania! W Stambule znajdziemy kilkanaście
bazarów, między innymi piękny zabytkowy Wielki Bazar Kapalıçarşı.
Bazar został wzniesiony w XV wieku, zaś obecny kształt osiągnął
w XIX wieku. Nie, to nie Amerykanie zbudowali jako pierwsi centra
handlowe. Dowód: stambulski bazar zajmuje powierzchnię 30 hektarów,
ma 61 ulic z około 3500 sklepikami, 22 bramy, restauracje i
kawiarnie, dwa meczety i cztery fontanny. Byłbym zapomniał, prawie
wszystko pod dachem i 24h/dobę. Gdyby McDonald's i Starbucks
istniały w XV wieku, to były by tam od początku.
Jeśli chodzi o
handel na tureckich bazarach to jest prawdziwy freestyle. Kupi się
wszystko. Pomijam kwestie biżuterii, książek i wszystkiego innego
do domu i ogrodu. Ubrania szczególnie przykuły moją uwagę. Tylko
znane marki, ceny jak zwykłych ubrań w polskich marketach - raczej
niskie. Do dziś żałuje, że nie kupiłem dresu...
Sprzedawcy wiedzą
jak dogodzić klientowi. Pewna Europejka kupowało torebkę, model
jej się spodobał, tylko marka Louis Vuitton, a ona chciała dobrać
do paska D&G, który przed chwila kupiła. Nie było problemu.
Turek przyniósł zaraz identyczną torebką bez loga, klientka mogła
nawet wybrać wielkość pożądanego emblematu. To się nazywa
produkt na indywidualne zamówienie! Podobnie było ze zmianą
sprzączek w paskach i remakiem wielu innych. Change money, good
price, żeby dać ludziom to czego potrzebują. Maybe it's Your
lucky day?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz