Był sierpień 2007
roku. Właśnie wróciłem z Irlandii, a że do początku roku
akademickiego pozostało blisko 2 miesiące to warto było jeszcze
dorobić na kolejne tripy, książki i browaring w czasie roku
akademickiego. Zupełnie przypadkiem dowiedziałem się, że koledzy
z roku nadal pracują w Holandii i zamierzają jeszcze zostać przez
kilka tygodni. Szybki telefon i jest! Przyjeżdżaj praca od
zaraz, będziesz kładł płytki tu gdzie mieszkamy, a potem rwał
truskawki! 6 euro za kwaterę na dzień; 8,60 na godzinę w pracy,
matematykę zostawiam tobie - (szybki rachunek) Biore :) W ten
sposób 2 dni później byłem u celu.
Była 5 może 6 rano
w każdym razie dopiero świtało, jakieś gospodarstwo i po horyzont
zupełnie nic. Brama zamknięta, nawet psy nie szczekały to
przeskoczyłem. Pukam do drzwi domu, otwiera jakaś kobieta - Polka,
mówię co i jak. Choć zaprowadzę Cię do chłopaków.
Przeszedłem z nią za dom. Po prawej i lewej jakieś ogromne
hale-obory pełne byków. Byk byka wali, wyją, ryczą no Animal
Planet w wersji live! Już się bałem, że zdechnę, bo ogólnie to
uczulony jestem na sierść większości zwierząt, ale czas pokazał,
że nie na byka. Idziemy dalej, tam identyczna hala pod którą stało
kilkanaście przyczep kempingowych. I tu był szok! - większy niż
stado bydła. Wróciłem jeszcze do busa, upewniłem się kierowcy
czy dziś wraca do Polski i czy ma wolne miejsca.
W każdym razie
obudziłem kolegów, zamieniłem kilka zdań, bo za chwile szli do
pracy i rozgościłem się w caravanie. Jakieś 8 m2 minus szafki,
łóżka, kuchenka, zlew, i niepodpięty prysznic, czyli powierzchnia
do życia dla czterech chłopa. Miejsca mało, każdy przywiózł z
domu sporo ubrań roboczych i jeszcze więcej żarcia, żeby zarobić
jak najwięcej i wydać jak najmniej.
Jeszcze bardziej się
zdziwiłem kiedy poznając sąsiadów okazało się, że wszyscy
obecni, WSZYSCY do tego przybytku przyjechali z... Radomia.
Praca jak praca, ani
do płytek, ani do truskawek nie trafiłem. Przez miesiąc zrywałem
gruszki, jabłka, albo pracowałem w kilku lokalnych sortowniach
owoców, ale o tym w innym poście.
Praca kończyła się
o 16-18 i przychodziła proza życia na farmie z dala od najbliższego
miasteczka (10km) nie było wiele do roboty. W zasadzie były 3
rozrywki: telewizja satelitarna na której pewien Janek non stop
oglądał powtórki z 2 albo 3 Bundesligi, alkohol i zioło. I tak
codziennie. Jak jest z marihuaną w Holandii to każdy wie, więc się
rozpisywał nie będę, bo też kompetencji w tym temacie nie mam. Z
racji, że u nas się pije to mam porównanie i mogę powiedzieć, że
picie się różniło. Pomijając przypadki jak ktoś dowiózł z
Polski butelkę dobrej wódki, to sprawa wyglądała nieco bardziej
przyziemnie, dla wielu nawet dosłownie.
Piło się głównie
2 lokalne trunki. Po pierwsze wóda, w litrowych pękatych butelkach
(chyba duńska albo norweska, bo pamiętam flagę z krzyżem) za 12
euro lub też piwo marki Jegger – piwo 2 kategorii o zawartości
alkoholu 3,5% - tyle mówiła etykieta. Było tanie, wychodziło 76
groszy za butelkę 0,3l.
Wóda. Wódę zwykle
piło się w weekendy – czytaj od czwartku. Jako, że był kryzys
ze wszystkim, to z zastawą stołową także, każdy przychodził ze
swoją flaszką – nie, nie piliśmy z gwinta – za to mieliśmy
jedną szklankę i jedną przepoję na wszystkich pijących.
Oczywiście każdy w przyczepie miał jakieś kubki, ale taki zwyczaj
tam panował, zanim przybyłem. Tak to funkcjonowało, po co to
zmieniać. Zasady: piło się swoje, polewało następnemu przy stole
i tak w kółko – dosłownie. Niczym w F1 z okrążenia na
okrążenie ubywało zawodników. Tak się Polonia bawiła!
Do radomskiego
towarzystwa z czasem dojechali jeszcze inni, między innym pewna para
z Opola. Skumplowaliśmy się z nimi i miałem z kim pić wermuty –
tanie, słodkie i mocne były. Poza tym studiowali – jedyni oprócz
nas – także mieliśmy wspólne tematy i pogląd na aktualnie
wykonywaną pracę – co się bardzo chwaliło na emigracji.
Następnie dojechali niewykwalifikowani polscy robotnicy z
dolnośląskiego. Z tym, że słowo niewykwalifikowany określało
nie tyle ich zawód – w końcu robili tam to samo co my, więc było
to bez znaczenia – ale ich stan ogólny. Podstawy polskiego,
potrzeby ograniczone do fizjologicznych i permanentne upojenie
alkoholowe. Chociaż za to ostatnie nie mogę ich krytykować. Trzeba
im przyznać pracowali lepiej niż ja, dla nich ta praca była bardzo
ważnym źródłem dochodu, dla wielu być albo nie być, toteż
starali się jak mogli, w przeciwieństwie do mnie, bo jak płatne od
godziny to nie ma co zapieprzać jak wół.
Tak mijał czas, od
jednej do drugiej wypłaty, do wszystkiego szło się przyzwyczaić.
Libacje z jednaj szklanki w otoczeniu Animal Planet live, ścisk w
caravanie (zdarzało nam się w nim robić imprezy nawet na 10-12
osób, ścisk był taki, że jak ktoś chciał do toalety to
wychodził przez okno, żeby pozostali nie musieli się podnosić) i
wizja powrotu do Polski z pieniędzmi – to było coś na co każdy
czekał, a co mnie by ominęło.
Wracałem do Polski
w samochodzie VW Polo załadowanym po dach, z niejakim Andrzejem –
40 letnim maszynistą PKP. Gość był zdecydowanie przyzwyczajony do
prowadzenia pociągu, bo nie przywiązywał wagi do utrzymywania
kierunku jazdy – zwłaszcza kiedy 2 razy zasnął i z tylnego
fotela musiałem łapać za kierownicę. Wspomnę jeszcze fakt, że
największa prędkość jaką rozwinął Andrzej to 70 km/h na
niemieckiej auto-banie. W ten sposób po 22 h jazdy (normalnie jedzie
się 11-13), zestresowany i niewyspany, ale za to jaki zarobiony
wróciłem do Polski. Na bogatości, myk!