Już drugiego albo
trzeciego dnia pobytu w holenderskim kołchozie trafiła się okazja
wycieczki do stolicy.
Inspiratorem
wycieczki był pewien gość z przyczepy obok, któremu marzyła się
zabawa na czerwonej ulicy. Jednak żeby czuć się raźniej namawiał
kolegę.
- Pawełek (imię zmienione) dawaj pojedziemy na czerwoną ulicę.
- Nie, no co Ty dziewczyna w domu czeka.
- Dawaj nie pierdol.
- Nie jadę!
- No za granicą się nie liczy! A do buzi to już wcale.
- …..namówiłeś mnie :)
Dwóch już było,
ale że sama podróż do stolicy była wydarzeniem bezprecedensowym w
tym gronie, to i chętnych było więcej. Statystyczny robotnik (stan
umysłu) na emigracji zazwyczaj zna ze swojej nowej okolicy (po pół
roku) drogę z domu do pracy i do Tesco. Zatem możliwość zmiany
tego stanu rzeczy dla wielu miała charakter iście eksploatacyjny,
rzekłbym nawet pionierski. Mnie i kolegów ciekawych świata wcale
przekonywać nie trzeba było.
Do dyspozycji były
2 samochody, 9-cio osobowy firmowy bus i prywatne kombi kolegi.
Niestety nie było chętnych by poprowadzić busa, bo każdy chciał
popić w piątkowy wieczór. Jako, że w momencie składania się
planu do kupy byłem jedynym jeszcze trzeźwym i szczęśliwym
posiadaczem prawo jazdy, to wybór szofera był oczywisty.
Ruszyliśmy, oba
samochody załadowane do pełna ludźmi i skrzynkami Jaggera. Nie
była to najprzyjemniejsza jazda w życiu. Ponad godzinna podróż
wystarczyła, żeby jaggerek zmęczył pasażerów, do tego w busie
wysiadło wspomaganie kierownicy. Było to szczególnie uciążliwe w
wąskich uliczkach centrum miasta, gdzie przeciskaliśmy się między
zaparkowanymi po obu stronach samochodami oraz przez małe kładki
rzucone nad kanałami – do dziś mam wątpliwości czy nie były
przeznaczone jedynie dla pieszych i rowerzystów.
Ostatecznie, gdzieś
udało się zaparkować, tyle że nie na długo, bo nasączeni
browarem pasażerowie oddali urynę na parkingu, w tym na koła
zaparkowanych samochodów. Po chwili niezbyt urocza Holenderka o
głosie będącym żeńską odmianą Toma Waitsa poleciała swoim
fluent english: you facking bastard, what the fucking are you
doing, It's my friend's car... etc. Po tym miłym przywitaniu
zdecydowaliśmy się przepakować samochody, tak na wszelki wypadek.
Niestety było po północy, do tego weekend. Jednym słowem godziny
szczytu w Amsterdamie, w mieście w którym i tak zawsze jest ruch. Po
kilkunastu minutach krążenia po mieście koledzy z samochodu
osobowego będący prowodyrami wyprawy zdecydowali, że zawracają do
naszego kołchozu, bo od tego jeżdżenia to już się wszystkiego
odechciało i nie pozostaje nic innego, jak tylko stargać się wódą.
W ten sposób wróciliśmy na kwatery. W sumie to poza busem, w
stolicy Holandii spędziłem wówczas może 3 minuty.
Na koniec dodam , że
w poniedziałek dostaliśmy opierdol w pracy za wycieczkę firmowym
samochodem do Amsterdamu. Nie, GPSu w samochodzie nie było.
Zadzwoniła kobieta z okna, pod wypisany na karoserii busa numer
telefonu... do centrali naszej firmy z wielkim żalem o publiczną
urynację.
Tak wyglądał mój
pierwszy wypad do Amsterdamu, na szczęście nie ostatni.
Dobra bajka. :)
OdpowiedzUsuń