Wtorek był dniem
wypłaty – holenderskie betalen – każdy znał to słowo. Wówczas
następowało dość dziwne zjawisko. Mimo że wszyscy mieli odłożoną
większość pieniędzy z poprzednich tygodniówek, to świeży
dopływ gotówki, był pretekstem do tzw. wytraty - nie wiem kto i kiedy to wymyślił.
- Karolek, na
zakupach byłeś?
- No ale wytrare
dziś zrobiłem, kuuurwa z 20 euro!!!!!!!
Oprócz browarów
nakupił popularnego wśród tamtejszej Polonii salami 2 kategorii
(najtańsze co było na kanapki, też się tego najadłem), keczupu
curry, który zabijał beznadziejny smak i zapach tamtejszych wyrobów
z psa pomielonych razem z budą i oczywiście kilka bochenków chleba
tostowego – nie, nikt nie miał tostera – był najtańszy. Żeby
nie było, że wszystko co tam robią do jedzenia jest beznadziejne,
to my kupowaliśmy najtańsze żarcie. Takie czasy.
Na zakupy zwykle
jeździło się firmowym busem raz na tydzień. W takim wypadku przy
komplecie zajętych miejsc i przynajmniej jednaj skrzynce piwa na
głowę, pomijając wódkę, wino i inne płyny było dość ciasno.
Piwo
Kupowało się
przeważnie skrzynkami. Jak ktoś był w Holandii to na pewno
pamięta, że tam nawet plastikowa butelka po mineralnej ma zastaw.
Butelki po piwie i sama skrzynka tym bardziej. Przez to cena piwa z
zastawem wzrastała niemal o połowę. Przypadkiem dało się to
obejść...
Podczas swoich
pierwszych zakupów wystawiłem jedną ze skrzynek na taśmę przy
kasie, a druga stała na ziemi i przesuwałem ją nogą, by się
zbytnio nie zmęczyć. Oczywiście poinformowałem kasjerkę in
english o drugiej skrzynce, ta pokiwała głową i nabiła tylko
jedną – o czym się przekonałem po sprawdzeniu paragonu. Kiedy
sytuacja powtórzyła się drugi raz, to mi głupio było i
wystawiałem obie skrzynki na taśmę – bo i tak było dość
tanio. Jednak kiedy opowiedziałem o zdarzaniu innym ze swojego
kołchozu – czytaj miejsca zakwaterowania, to byli tacy, którzy
zaczęli skutecznie praktykować ten sposób i w tym wypadku po
sprzedaniu zastawu z niepoliczonej skrzynki, tą policzoną piło się
za 50% wartości. Bardzo atrakcyjna promocja.
Konsumpcja
Oprócz alkoholu,
chleba, napojów czy mineralnej wiele się nie kupowało, w końcu
każdy z domu przywiózł pół palety żarcia, od zupek chiński
poczynając, przez pasztety profi i makaron, a na słoikach z
gołąbkami czy kotletami skończywszy. Co drugi dzień i w weekendy
obiad gotowaliśmy razem (nasza przyczepa) w pozostałe dni każdy robił
jakieś suche żarcie na własną rękę. Na przykład kanapki z
konserwą plus gorący kubek. Gotowanie w przyczepie makaronu,
ziemniaków czy czegokolwiek innego wiązało się ze znacznym
wzrostem wilgotności powietrza, w zasadzie to gładkie powierzchnie
ociekały skroploną parą. Zawsze ubrania przechodziły zapachem
panującym w przyczepie. Para, dym – nieważne – współpracownicy w firmie nazajutrz wiedzieli co caravanowy delikwent jadł albo
palił. Ciężkie czasy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz