Był koniec maja,
pogrążony w codzienności od pól roku z przerwami na 2 tripy nie
mogłem usiedzieć na miejscu. Chciałem gdzieś jechać, ale urlop
wykorzystany już do września, a nawet gdyby był to w sezonie
remontowym (wakacje) nikt by mi go nie udzielił. W dodatku kończyła
mi się umowa i nadszedł czas jej renegocjacji. Miałem szczery
zamiar zostać, ale arytmetyka jest nieubłagana. Nie dość, że
przez kolejne kilka lat robiłbym co dzień to samo, to i tak moja
sytuacja materialna przez ten czas nie uległaby zmianie. Wniosek: po
co pracować w Radomiu, jeżeli czeka mnie wegetacja. Rzuciłem
pracę, pierwszą w życiu umysłową pracę, przy biurku, umowę o
pracę, ze składkami ZUS, podatkami itp., których połowy nie znam
i nie wiem na co idą, a do tego doskwierającą świadomość, że z
nich nigdy nie skorzystam.
Kilka godzin później
dzwoni kolega. Ibrahim - pół Polak pół Sudańczyk mówi:
- jest remont do zrobienia od zaraz
- ok, pisze się na to...... a gdzie?
- W Katarze
- o k........ to jadę!!!
Dopiero po chwili
euforii zadałem kolejne zasadne w tej sytuacji pytania, jak: co, za
ile, na jak długo, dla kogo i o całą masę spraw organizacyjnych.
Zwyczajnie musiałem to wiedzieć, tak dla zasady, ale faktycznie
decyzja zapadła po wspomnianym wyżej dialogu.
W ten sposób kilka
dni po zakończonej w Radomiu półrocznej karierze w biurze obsługi
klienta jednej z radomskich hurtowni, czekałem na Okęciu, na lot
Warszawa-Dubaj-Doha na pokładzie Airbusa 380 linii Emirates.,
Pierwsze co rzuciło
się w oczy podczas lotu to bardzo wysoki standard, zarówno samolotu
jak i obsługi. Jako, że do tej pory latałem dość dużo, ale
zawsze tanimi liniami, to wszystko było inne. Począwszy od limitu
bagażu głównego i podręcznego – choć tego nikt nie sprawdzał
– po obsługę. Na pokładzie tanich linii za wszystko się
dopłaca, tu praktycznie za nic. Wszystko poza Dom Perignon jest w
cenie. Bogata karta dań oferowała atrakcyjne przystawki, przekąski,
dwa przepyszne dania główne, deser i kolację. W międzyczasie kawa
i herbata oraz nieograniczony żadnym limitem pokładowy barek. Żeby
się nie nudziło, każdy pasażer miał monitor z padem,
kilkadziesiąt stacji radiowych i telewizyjnych oraz liczne gry.
Wszystko to w połączeniu z bardzo sprawną obsługą sprawiło, że
na 4 godzinną przesiadkę w Dubaju wyszliśmy - tj. ja, Ibrahim ,
Szwagier i Ryba - najedzeni, zadowoleni i dość mocno nasączeni
alkoholem.
Lunch, opcja z kurczakiem; do każdego posiłku przysługiwał osobny obrus, ale nawet nigdy go nie rozkładaliśmy |
Podczas lotu oprócz wspomnianych filmów można podejrzeć aktualną pozycję, jak i spojrzeć okiem kamery dziobowej i podpokładowej (90 stopni w pionie) |
Że tam było
bogato, to mało powiedziane tam był przepych dla zwykłych ludzi.
Terminal nr 3 obsługujący wyłącznie Emirates, to budynek o
największej powierzchni użytkowej na Ziemi. Było w nim wszystko,
niezliczone restauracje, luksusowe sklepy, meczety, palmy, swojego
rodzaju oazy, loterie sportowych samochodów. W skrócie to strefa
marzeń. Przejście z jednego końca na drugi, a w zasadzie
przejechanie, bo do dyspozycji są ruchome chodniki, zajmuje około
40 minut. Jeżeli potrzebujemy przemieścić się jeszcze dalej i
szybciej, to funkcjonuje krótka linia metra łącząca poszczególne
terminale.
Ekipa remontowa z Polski, od lewej: Szwagier (tak naprawdę to szwagier Ibrahima), ja, Ryba, Ibrahim |
jubiler |
wspomniane chodniki na dubajskim lotnisku |
jedna z wielu darmowych kafejek internetowych |
loteria: 2000 losów, jeden los 500 QR, szczęśliwiec odjeżdża Maclarenem |
poznajecie markę? |
a tak zaczynali |
Dość długa zdawałoby się przesiadka minęła
momentalnie na wspomnianym spacerze i wizycie w kilku sklepach.
Kolejny lot i lądowanie w Doha. Jesteśmy na miejscu!
Po wyjściu z
samolotu czekała nas kontrola celna i zakupienie wiz- rzecz jasna
turystycznych. Celnicy – to jest grupa gentlemanów ubrana w białe
prześcieradła i eleganckie sandały sprawnie wbijała wizy,
pobierając opłatę z karty, skanując siatkówkę oka i pytając o
cel i miejsce pobytu. Z bagażami wypchanymi wiertkami, młotami,
wkrętarkami, cęgami, szpachlami i wszystkim innym czego
potrzebowaliśmy do pracy, wszyscy podawaliśmy jedno miejsce pobytu:
La Cigale. Uchodzący za najbardziej luksusowy, a na pewno
najbardziej prestiżowy hotel w Katarze, gdzie doba kosztuje od 1000
zł za osobę i znacznie, znacznie więcej, był po prostu miejscem
gdzie nazajutrz mieliśmy się spotkać z naszym przełożonym i
omówić zakres prac.
Z lotniska około
4:00 nad ranem odebrał na Midhad, Jordańczyk. Ku naszemu zdziwieniu
gość świetnie mówił po polsku. Zawiózł nas do innego, dość
luksusowego hotelu i powiedział do jutra. Do takich
standardów i obsługi, to ja wtedy jeszcze nie przywykłem.
Taksówkarze ze Sri Lanki, Nepalu, czy Bangladeszu biegali z naszymi
tobołami, które za sprawą zawartości były dość ciężkie
zwłaszcza dla Azjatów celujących raczej w wadze lekkiej. Podobna
sytuacja była w hotelu, gdzie ze zwykłego ludzkiego odruchu
pomogłem wepchnąć na hotelowy podjazd wózek pakistańskiemu
bagażowemu, który zwyczajnie nie dawał sobie z nim rady. Później
już odwykłem od tak naturalnych, ludzkich zachowań. Takie
miasto....
Widok z hotelowego okna |
Wstaliśmy koło południa i za oknem podziwialiśmy Zatokę Perską i centrum biznesowe Doha zbudowane na sztucznym półwyspie. Budynki jak z widokówek w Dubaju, Szanghaju, Pekinie czy innych szybko rozwijających się centrów biznesowych. „Mają rozmach skurwysyny” - cytat z Killera autorstwa Siary padał na tym wyjeździe nadzwyczaj często. Po chwili zachwytu i telefonie do recepcji okazało się, że przegapiliśmy porę śniadania. Na room servis w cenie noclegu nie było już co liczyć, także zrobiliśmy kilka zdjęć i udaliśmy się na śniadanie kilka ulic dalej, do bardzo, ale to bardzo lokalnej azjatyckiej knajpy odwiedzanej głównie przez robotników z Indii. W każdym razie białego człowieka często tam nie widywano, ponieważ staliśmy się lokalną atrakcją. Menu było dość bogate, a dania na stolikach obok wyglądały smacznie – od razu rzuciło się w oczy, że jedzą łapami – ale aż tak nie ryzykowaliśmy. Hamburger i cola z puszki na początek, tak z obawy o reakcję systemu pokarmowego. Hamburger lekko się różnił od europejskiego, ale był smaczny. Cola ta sama, tylko napisy po arabsku i otwarcie miała inne.
Wróciliśmy do
hotelu, zabraliśmy graty i pojechaliśmy do La Cigale na „spotkanie
biznesowe”, czyli: ile pieniędzy, jakie materiały i terminy na
pierwszy tydzień. Przed wejściem powitała nas grupa murzyńskich
boyów hotelowych, oferujących pomoc w niesieniu bagażu. Grzecznie
podziękowaliśmy i wytłumaczyliśmy, że my tylko na spotkanie w
hotelowym lobby. Wnętrze przepiękne, najlepsze materiały,
najdroższe meble, a przecież jesteśmy dopiero na korytarzu!
Usiedliśmy na fotelach i kanapach ze skór lampartów i krokodyli –
to nie były imitacje. Postawiliśmy swoje puszki coli na dość
oryginalnym stoliku i popatrzeliśmy w górę na kryształowe
żyrandole, po czym z widocznym osaczeniem rozpoczęliśmy rozmowę z
przełożonym.
Midhed opowiadał
wiele biznesowych i towarzyskich historii z których żartujemy do
dziś – o nim, podobnie jak o tym hotelu będzie osobny post.
Omówiliśmy z grubsza najbliższe plany, po czym zaprowadził nas do
biurowca przecznicę dalej, gdzie mieliśmy pracować w ramach wizy
turystycznej przez najbliższy miesiąc. 15 piętro, najlepszy widok
w Doha jaki mogliśmy sobie życzyć. Remont do wykonania, trudy
życia codziennego przy 45ºC
w cieniu i lokalna mentalność, były przed nami, o czym przebywając
w klimatyzowanych, eleganckich wnętrzach i spoglądając na katarski
Manhattan nie mieliśmy pojęcia.
Tak minęła nasza
pierwsza doba poza domem! Reszta w kolejnych postach.
panorama miasta z 15 piętra Al Mana Tower |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz