poniedziałek, 9 września 2013

Katar, prolog.


Był koniec maja, pogrążony w codzienności od pól roku z przerwami na 2 tripy nie mogłem usiedzieć na miejscu. Chciałem gdzieś jechać, ale urlop wykorzystany już do września, a nawet gdyby był to w sezonie remontowym (wakacje) nikt by mi go nie udzielił. W dodatku kończyła mi się umowa i nadszedł czas jej renegocjacji. Miałem szczery zamiar zostać, ale arytmetyka jest nieubłagana. Nie dość, że przez kolejne kilka lat robiłbym co dzień to samo, to i tak moja sytuacja materialna przez ten czas nie uległaby zmianie. Wniosek: po co pracować w Radomiu, jeżeli czeka mnie wegetacja. Rzuciłem pracę, pierwszą w życiu umysłową pracę, przy biurku, umowę o pracę, ze składkami ZUS, podatkami itp., których połowy nie znam i nie wiem na co idą, a do tego doskwierającą świadomość, że z nich nigdy nie skorzystam.
Kilka godzin później dzwoni kolega. Ibrahim - pół Polak pół Sudańczyk mówi:
  • jest remont do zrobienia od zaraz
  • ok, pisze się na to...... a gdzie?
  • W Katarze
  • o k........ to jadę!!!

Dopiero po chwili euforii zadałem kolejne zasadne w tej sytuacji pytania, jak: co, za ile, na jak długo, dla kogo i o całą masę spraw organizacyjnych. Zwyczajnie musiałem to wiedzieć, tak dla zasady, ale faktycznie decyzja zapadła po wspomnianym wyżej dialogu.
W ten sposób kilka dni po zakończonej w Radomiu półrocznej karierze w biurze obsługi klienta jednej z radomskich hurtowni, czekałem na Okęciu, na lot Warszawa-Dubaj-Doha na pokładzie Airbusa 380 linii Emirates.,

Pierwsze co rzuciło się w oczy podczas lotu to bardzo wysoki standard, zarówno samolotu jak i obsługi. Jako, że do tej pory latałem dość dużo, ale zawsze tanimi liniami, to wszystko było inne. Począwszy od limitu bagażu głównego i podręcznego – choć tego nikt nie sprawdzał – po obsługę. Na pokładzie tanich linii za wszystko się dopłaca, tu praktycznie za nic. Wszystko poza Dom Perignon jest w cenie. Bogata karta dań oferowała atrakcyjne przystawki, przekąski, dwa przepyszne dania główne, deser i kolację. W międzyczasie kawa i herbata oraz nieograniczony żadnym limitem pokładowy barek. Żeby się nie nudziło, każdy pasażer miał monitor z padem, kilkadziesiąt stacji radiowych i telewizyjnych oraz liczne gry. Wszystko to w połączeniu z bardzo sprawną obsługą sprawiło, że na 4 godzinną przesiadkę w Dubaju wyszliśmy - tj. ja, Ibrahim , Szwagier i Ryba - najedzeni, zadowoleni i dość mocno nasączeni alkoholem.




Lunch, opcja z kurczakiem; do każdego posiłku przysługiwał osobny obrus, ale nawet nigdy go nie rozkładaliśmy
Podczas lotu oprócz wspomnianych filmów można podejrzeć aktualną pozycję, jak i spojrzeć okiem kamery dziobowej i podpokładowej (90 stopni w pionie)

Że tam było bogato, to mało powiedziane tam był przepych dla zwykłych ludzi. Terminal nr 3 obsługujący wyłącznie Emirates, to budynek o największej powierzchni użytkowej na Ziemi. Było w nim wszystko, niezliczone restauracje, luksusowe sklepy, meczety, palmy, swojego rodzaju oazy, loterie sportowych samochodów. W skrócie to strefa marzeń. Przejście z jednego końca na drugi, a w zasadzie przejechanie, bo do dyspozycji są ruchome chodniki, zajmuje około 40 minut. Jeżeli potrzebujemy przemieścić się jeszcze dalej i szybciej, to funkcjonuje krótka linia metra łącząca poszczególne terminale. 

Ekipa remontowa z Polski, od lewej: Szwagier (tak naprawdę to szwagier Ibrahima), ja, Ryba, Ibrahim 
jubiler
wspomniane chodniki na dubajskim lotnisku

jedna z wielu darmowych kafejek internetowych
loteria: 2000 losów, jeden los 500 QR, szczęśliwiec odjeżdża Maclarenem 

poznajecie markę?
a tak zaczynali
Dość długa zdawałoby się przesiadka minęła momentalnie na wspomnianym spacerze i wizycie w kilku sklepach. Kolejny lot i lądowanie w Doha. Jesteśmy na miejscu!
Po wyjściu z samolotu czekała nas kontrola celna i zakupienie wiz- rzecz jasna turystycznych. Celnicy – to jest grupa gentlemanów ubrana w białe prześcieradła i eleganckie sandały sprawnie wbijała wizy, pobierając opłatę z karty, skanując siatkówkę oka i pytając o cel i miejsce pobytu. Z bagażami wypchanymi wiertkami, młotami, wkrętarkami, cęgami, szpachlami i wszystkim innym czego potrzebowaliśmy do pracy, wszyscy podawaliśmy jedno miejsce pobytu: La Cigale. Uchodzący za najbardziej luksusowy, a na pewno najbardziej prestiżowy hotel w Katarze, gdzie doba kosztuje od 1000 zł za osobę i znacznie, znacznie więcej, był po prostu miejscem gdzie nazajutrz mieliśmy się spotkać z naszym przełożonym i omówić zakres prac.
Z lotniska około 4:00 nad ranem odebrał na Midhad, Jordańczyk. Ku naszemu zdziwieniu gość świetnie mówił po polsku. Zawiózł nas do innego, dość luksusowego hotelu i powiedział do jutra. Do takich standardów i obsługi, to ja wtedy jeszcze nie przywykłem. Taksówkarze ze Sri Lanki, Nepalu, czy Bangladeszu biegali z naszymi tobołami, które za sprawą zawartości były dość ciężkie zwłaszcza dla Azjatów celujących raczej w wadze lekkiej. Podobna sytuacja była w hotelu, gdzie ze zwykłego ludzkiego odruchu pomogłem wepchnąć na hotelowy podjazd wózek pakistańskiemu bagażowemu, który zwyczajnie nie dawał sobie z nim rady. Później już odwykłem od tak naturalnych, ludzkich zachowań. Takie miasto....


Widok z hotelowego okna



Wstaliśmy koło południa i za oknem podziwialiśmy Zatokę Perską i centrum biznesowe Doha zbudowane na sztucznym półwyspie. Budynki jak z widokówek w Dubaju, Szanghaju, Pekinie czy innych szybko rozwijających się centrów biznesowych. „Mają rozmach skurwysyny” - cytat z Killera autorstwa Siary padał na tym wyjeździe nadzwyczaj często. Po chwili zachwytu i telefonie do recepcji okazało się, że przegapiliśmy porę śniadania. Na room servis w cenie noclegu nie było już co liczyć, także zrobiliśmy kilka zdjęć i udaliśmy się na śniadanie kilka ulic dalej, do bardzo, ale to bardzo lokalnej azjatyckiej knajpy odwiedzanej głównie przez robotników z Indii. W każdym razie białego człowieka często tam nie widywano, ponieważ staliśmy się lokalną atrakcją. Menu było dość bogate, a dania na stolikach obok wyglądały smacznie – od razu rzuciło się w oczy, że jedzą łapami – ale aż tak nie ryzykowaliśmy. Hamburger i cola z puszki na początek, tak z obawy o reakcję systemu pokarmowego. Hamburger lekko się różnił od europejskiego, ale był smaczny. Cola ta sama, tylko napisy po arabsku i otwarcie miała inne.



Wróciliśmy do hotelu, zabraliśmy graty i pojechaliśmy do La Cigale na „spotkanie biznesowe”, czyli: ile pieniędzy, jakie materiały i terminy na pierwszy tydzień. Przed wejściem powitała nas grupa murzyńskich boyów hotelowych, oferujących pomoc w niesieniu bagażu. Grzecznie podziękowaliśmy i wytłumaczyliśmy, że my tylko na spotkanie w hotelowym lobby. Wnętrze przepiękne, najlepsze materiały, najdroższe meble, a przecież jesteśmy dopiero na korytarzu! Usiedliśmy na fotelach i kanapach ze skór lampartów i krokodyli – to nie były imitacje. Postawiliśmy swoje puszki coli na dość oryginalnym stoliku i popatrzeliśmy w górę na kryształowe żyrandole, po czym z widocznym osaczeniem rozpoczęliśmy rozmowę z przełożonym. 

Midhed opowiadał wiele biznesowych i towarzyskich historii z których żartujemy do dziś – o nim, podobnie jak o tym hotelu będzie osobny post. Omówiliśmy z grubsza najbliższe plany, po czym zaprowadził nas do biurowca przecznicę dalej, gdzie mieliśmy pracować w ramach wizy turystycznej przez najbliższy miesiąc. 15 piętro, najlepszy widok w Doha jaki mogliśmy sobie życzyć. Remont do wykonania, trudy życia codziennego przy 45ºC w cieniu i lokalna mentalność, były przed nami, o czym przebywając w klimatyzowanych, eleganckich wnętrzach i spoglądając na katarski Manhattan nie mieliśmy pojęcia.
Tak minęła nasza pierwsza doba poza domem! Reszta w kolejnych postach.

panorama miasta z 15 piętra Al Mana Tower

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz