O świcie
budzą nas krowy i byki wyjące podczas samowolnej wspinaczki na górskie pastwiska. Rozsuwam namiot i
przed nami młody byczek, nie wiem kto
bardziej zaskoczony, my czy on? Perspektywa ewentualnego rajdu na namiot byłaby przerażająca, ale
spokojnie. Dwa dni omijania gruzińskich
krów i byków na
szlakach sprawia, że niczym kowboj na westernach
mogę przepędzać byki z naszej drogi kijami
trekkingowymi. Aha reagują też na „paszoł won!”. Tak
było i tym razem, trzy pierwsze przegoniłem na wyższe pastwiska, ale za nimi przyszły następne. W
pewnym momencie bydła było za dużo wokół namiotu. I wszystkie chciały zobaczyć nasz namiot z bliska. Konkurencja była tak duża, że
byczki zaczęły rozbijać się między sobą jak na
derbach Krakowa o teren obok namiotu. W westernach było, że podjudzonych byków
lepiej nie prowokować, zatem
skapitulowaliśmy. Zdecydowaliśmy się zwinąć namiot jak najszybciej, a to że atmosfera się coraz bardziej zagęszczała sprawiło, że
zrobiliśmy to w rekordowym tempie.
Po śniadaniu
nad pobliskim potokiem udaliśmy się autostopem do Mestii z zamiarem
uzupełnienia zapasów. Miał to być lekki dzień, dlatego kupiliśmy 3
litry wina, chleb i chaczapuri, po czym udaliśmy się szlakim pod lodowiec Chaladi. Trasa
bardzo monotonna, najpierw 10 km po płaskiej
drodze. Zaraz po wyjściu z
miasta mijamy lotnisko królowej
Tamary. Nowe lotnisko na płaskim
terenie pośród gór, widać że
krowom zabrali pastwisko, do dziś
bidulki szlajają się wokół. Wygląda to dość komicznie jak żując trawę
obserwują samoloty odlatujące do Tbilisi i Kutaisi.
Zbliża się południe,
słońce
niemiłosiernie pali, chowamy się w cieniu nad potokiem, chłodzimy wino i nogi. Kupiliśmy wino w 3 litrowej plastikowej
butelce za nieduże pieniądze, dlatego mieliśmy pewne obawy. Ale gruzińskie wino jest pyszne, tanie czy
drogie, do tego schłodzone w lodowatym górskim strumieniu. W akompaniamencie
szumu strumieni i przy widokach lepszych niż tych
znanych z reklamy szwajcarskiej czekolady pijemy czarne wino – tak jest określane to czerwone –
wchodzi nadzwyczaj dobrze. A przecież mieliśmy jeszcze iść pod lodowiec.
Z trudem zbieramy się z za długiej przerwy i idziemy dalej. I kiedy wydawałoby się, że jest już za późno, żeby dotrzeć i wrócić zatrzymuje się zdezelowany ford transit. Kierowca mówi „dawaj” i wsiadamy na pakę zawaloną resztkami gruzu. Wtedy po raz pierwszy doszliśmy do wniosku, że nazwa państwa wcale nie jest od Gieorgija. Z miejsca do którego nas podwiózł zostało tylko 1,5 godziny marszu do lodowca Chaladi. Lodowiec szału nie robi (jak na kaukaskie warunki) i dzień uznalibyśmy za mocno średni gdyby nie Gruzini spotkani w drodze powrotnej.
Z trudem zbieramy się z za długiej przerwy i idziemy dalej. I kiedy wydawałoby się, że jest już za późno, żeby dotrzeć i wrócić zatrzymuje się zdezelowany ford transit. Kierowca mówi „dawaj” i wsiadamy na pakę zawaloną resztkami gruzu. Wtedy po raz pierwszy doszliśmy do wniosku, że nazwa państwa wcale nie jest od Gieorgija. Z miejsca do którego nas podwiózł zostało tylko 1,5 godziny marszu do lodowca Chaladi. Lodowiec szału nie robi (jak na kaukaskie warunki) i dzień uznalibyśmy za mocno średni gdyby nie Gruzini spotkani w drodze powrotnej.
Z dali usłyszeliśmy głosy większej grupy. Za chwilę zobaczyliśmy lokalnych ziomeczków
imprezujących przy niedzieli na
gruzie, to znaczy kamieniach ułożonych na kształt stołu i
taboretów. Jeden z nich nas zawołał: „dawaj, u nas czacza” – taki
gruziński samogon, spojrzeliśmy na siebie z Gosią porozumiewawczo i poszliśmy bez zastanowienia. Kilku osobowa
grupa piła czaczę, zapijała piwem
i wydawało się, że rozkminiała sens sensu. Jeden z nich mówił dobrze
po angielsku. Było to bardzo edukacyjne
kulturowo doświadczenia. Gruzińska supra, czyli melanż ma swoje zasady. To nie jest takie słowiańskie
chlanie. Tam jest taki MC (mistrz ceremonii) i on zaczyna toast. Musi to być osoba elokwentna, dobrze jak jest najstarsza w
towarzyskie i ma mocną głowę. I
jeden toast za drugim. Teraz pijemy za tych co odeszli, za chwilę za utracone terytoria: Abchazję i Osetię. Za chwilę ja
wznoszę toast za gruzińską gościnność. W międzyczasie wyciągam butelkę wina,
tę która
została nam się z południowego
odpoczynku. Jeden z Gruzinów
komentuje „jaki krasivy człowiek” i za
chwilę pijemy w toastach za przyjaźń polsko-gruzińską.
jadalna roślina |
Ludzie z którymi
biesiadujemy nazywają się Svanetami, mają własny język i są bardzo
dumni ze swojego regionu i jego tradycji. Między
toastami, częstują nas jadalnymi roślinami
zebranymi w górach, za chwilę zakąszamy
nimi alkohol. Jeden z nich wyciąga swój nóż myśliwski by obrać łodygę kolejnej rośliny, żeby
pozbyć się gorzkiego posmaku zewnętrznej
warstwy. Nóż też jest tradycyjny, każdy z
nich ma taką kosę przypiętą do pasa. Za chwilę tłumaczą, że znają te góry jak
własną kieszeń, chodzili ze swoimi ojcami na
polowania, rozpoznają dzikie
jadalne rośliny dlatego mogą w górach
przeżyć bez prowiantu. Przy okazji toastów o Abchazję i
Osetię, pytamy o stosunek do
Rosjan. Opinie wszystkich są jednoznaczne,
to nie ludzie wojują, to polityka ludzi na wojnę wysyła. „Ruski człowiek haroszy” - mówią.
Pomału robi
się późno,
ziomeczki pytają o nasze plany. To planujemy
się rozbić gdzieś tu i jutro iść na Uszbę. „Dobrze podwieziemy was i pokażemy dobre miejsce do biwakowania”. Po chwili podjeżdżają klasyki radzieckiej motoryzacji z
lat 60-tych. Pierwszy to terenowy GAZ, a drugi to też GAZ tylko, że półciężarówka. Pakujemy się na ten drugi i podskakując na wybojach popijamy ostatnie piwo,
które jeden z nich uprzednio zostawił w samochodzie. Nie ważne, że jest
ciepłe. Wyborna zabawa. Wrażenia z jazdy na pace radzieckiej
maszyny niezapomniane.
Po drodze przybijamy oponę na gruzińskich kamieniach. Nic nie szkodzi, zapasowe koło od tego pierwszego Gaza będzie pasować i do tego, tyle, że nie ma podnośnika. W końcu jest nas kilku, wszyscy pijani, to wiadomo, że damy radę. Koło wymienione jedziemy dalej.
Zbliżamy się do miasta. Dopytujemy, gdzie to miejsce na biwak które polecaliście? Spokojnie. Za chwilę zatrzymujemy się pod jakimś domem i ten co zna angielski powiedział wskazując na szefa toastów „on jest alpinistą, jutro idzie na Uszbę, zabierze Was”. I tak znaleźliśmy się w gruzińskiej gościnie i rozbiliśmy namiot przed domem nowego kolegi, którego imienia nawet nie znaliśmy.
Po drodze przybijamy oponę na gruzińskich kamieniach. Nic nie szkodzi, zapasowe koło od tego pierwszego Gaza będzie pasować i do tego, tyle, że nie ma podnośnika. W końcu jest nas kilku, wszyscy pijani, to wiadomo, że damy radę. Koło wymienione jedziemy dalej.
Zbliżamy się do miasta. Dopytujemy, gdzie to miejsce na biwak które polecaliście? Spokojnie. Za chwilę zatrzymujemy się pod jakimś domem i ten co zna angielski powiedział wskazując na szefa toastów „on jest alpinistą, jutro idzie na Uszbę, zabierze Was”. I tak znaleźliśmy się w gruzińskiej gościnie i rozbiliśmy namiot przed domem nowego kolegi, którego imienia nawet nie znaliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz