Posadzili nas w salonie, za chwilę nasz gospodarz
przedstawił całą swoją rodzinę, to jest żonę, dzieci, rodziców i nawet wiekowa babcia przyszła się pokazać. To już wiedzieliśmy u kogo jesteśmy, jeszcze tylko nie
znaliśmy imienia naszego alpinisty! Dopiero po kilkunastu minutach załapaliśmy, że ojciec alpinisty woła go: „Jasia”. Udało się!
Jasia posadził nas przy stole, jego
matka i żona zaczęły koło nas chodzić, jedna zaparzyła kawę, druga napaliła w piecu mimo, iż było wystarczająco ciepło. Chwilę jeszcze pogadaliśmy i gospodynie zaczęły serwować to co produkują w swoim gospodarstwie. W opór bardzo smacznych warzyw, świeże pieczywo, jogurt z
mleka wydojonego własnoręcznie. Czacza domowej produkcji. Niby nie za bogato, ale postawili wszystko
co mieli do zaoferowania, co było dla nas dość niezręczne.
Siedzieliśmy przy stole z Jasiem
(powinno być Jasią, ale źle to brzmi) i jego ojcem. Kobiety siedziały na sofie po drugiej
stronie salonu i nie uczestniczyły w biesiadzie. Jedyny udział jaki miały to przy dostarczaniu kolejnych
porcji jedzenia na stół. I za każdym razem nam uświadamiano, że to swojskie, w domu robione. Chwaliliśmy, bo i było za co! W miedzyczasie piliśmy w rytm gruzińskich toastów i co tu dużo mówić - praktyka czyni mistrza.
Gospodarze byli bardzo serdeczni i chcieli z nami porozmawiać o wszystkim, niestety
nasz rosyjski jeszcze raczkował i raczej dukaliśmy niż mówiliśmy. Mimo to wytłumaczyliśmy czym się zajmujemy i jakie mamy plany. Omówiliśmy sytuację ekonomiczną i polityczną w Polsce. Znaczy
wiecie wtedy to jeszcze było na zasadzie: „ekonomia płocha, polityka płocha, 400 dolary na miesiac w Polszy, nam nada w Anglii robotać - tam harosze dziengi”. W zamian dowiedzieliśmy się od nich, jakie to
reformy Shaakaszvili przeprowadził, jak się ludziom żyje w Svanetii. A ponadto, że samolot nad Smoleńskiem to Putin strącił za to, że Kaczyński udzielił wsparcia dla
Shaakaszviliego i Gruzji. Przytaknęliśmy, OK szanujemy.
Robiło się już późno, alkohol dawał się we znaki, ale wypadało chociaż odstawić. Poszliśmy z Jasiem do sklepu,
po drodze oprowadził nas po ciekawych zakamarkach, pokazał muzeum Mestii imienia
pierwszego svaneckiego alpinisty Michaiła Chergianiego. Jasia się bardzo z nim utożsamia, wymieniał swoje sukcesy sportowe, ale tylko zapytany o nie. Skromność mu nie pozwalała. Po drodze wita się z nim połowa wsi; tłumaczy: ten to
szwagier, tamten kuzyn, kolega. Wreszcie docieramy do sklepu. Kupujemy 5
litrowe wino i wracamy do Jasi.
Niestety, popełniamy poważny błąd, bo już melanż poniósł. I pijemy dalej.
Rozkminamy jaki potencjał ma Jasia dom i planujemy mu gościniec dla polskich turystów. Wreszcie pytamy:
Jasia, jutro poniedziałek, do pracy nie idziesz? – Nie, ja mam krowy i ogródek, krowy się pasą, żona doi, mama ogródek uprawia, mamy co jeść. Cześć mleka i warzyw się sprzeda, są pieniądze. Tym optymistycznym akcentem - że można inaczej niż w korpo albo na
magazynie czy na budowie- zakończyliśmy imprezę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz