Plan był taki, żeby po zwiedzeniu Batumi wyczilować gdzieś w tańszym miejscu. W sieci znaleźliśmy pojedyncze info o
tanim campingu w Buknari, zaledwie kilkanaście kilometrów na północ od Batumi. Można tam dojechać marszrutką z przystanku w pobliżu stacji kolejki
linowej. Kiedy się tam pojawiliśmy otrzymaliśmy dokładne wskazówki w iście gruzińskim stylu. Zaraz obok
zebrała się grupa ludzi wyrażająca chęć pomocy. Między nimi taksówkarze proponujący korzystne ceny, ale nie po to się w namiocie śpi, żeby taryfami się rozbijać bez takiej konieczności. Jak już grupa ustaliła, czym tam dojedziemy, to jeden z gentelmanów zatrzymał właściwą marszrutkę i wsiedliśmy. Pozostał jeszcze kwestia tego
gdzie wysiąść, nasłuchiwaliśmy jak to jest po gruzińsku powiedzieć coś w stylu „proszę się zatrzymać” i wyszło, że AQ GAACHERET. Finalnie nie było to konieczne, bo jechaliśmy na końcowy, ale nowe hasło jeszcze zdążyło się przydać.
Warto wspomnieć, że po drugiej stronie
ulicy jest sklep – jedyny w okolicy. Do
campingu jakieś 10 minut piechotą. Dotarliśmy na miejsce nie mając większego pojęcia co tam zastaniemy, bo internet jeszcze wtedy o tym milczał, no przynajmniej po angielsku, bo po radziecku to
całkiem sporo jest. Do dziś jedyne zdjęcia w sieci są z czasów naszego pobytu – naszego namiotu i schnących ręczników po prostu nie sposób pomylić.
Camping jest
prowadzony przez młodego Rosjanina Żenię, oprócz niego w skład personelu wchodzi wolontariusz lub dwóch. Jedyne wymaganie postawione wolontariuszowi to
komunikatywna znajomość angielskiego, bo Żenia nie radził sobie z tym w ogóle. Podczas naszego pierwszego
pobytu jedyną osobą z personelu była młoda Rosjanka - Sasza.
Miejsce nie jest nastawione na zysk, dlatego opłata za osobę wynosi 5 lari (8zł) za dobę. W cenie jest możliwość korzystania z kuchni,
ogniska, grilla, prysznica i co najważniejsze z lodówki. Najlepsze jest to, że jest tam też sklepowa lodówka z piwerkiem i to w dodatku w sklepowych
cenach. 5 lari (8 zł) za 2 litry piwa. Ponadto jest też piwo z kija (nieco drożej) gdyby ktoś widział różnicę. Rosjanie takie pili, bo twierdzili, że świeże – cokolwiek to miało znaczyć (dodam, że nie chodziło o niepasteryzowane). Jeśli ktoś będzie miał ochotę na wino lub chaczapuri, to lokalsi oferują swoje usługi w gruzińskich cenach. Jedynym
minusem tego przybytku jest toaleta a w zasadzie wychodek. Wiecie, ruski styl – dziura w podłodze i słowiańskie skłatowanie.
Jako, że jest to jedyny „lokal” w okolicy to jest to też swoiste centrum społeczno-towarzyskie. Już od wczesnych godzin porannych ściągają tu wszyscy lokalsi, którzy mają jakiś biznes w okolicy lub po
prostu się tam pałętają. Dlatego na porannym
piwerku lub lemoniadzie spotkamy oprócz sąsiadów zza płotu, policję i ratowników z plaży. Ogólnie wszyscy żyją w zgodzie i są dla siebie życzliwi. Jeśli chodzi o gości campingu to w większości są to Rosjanie, bo i ogłoszenia o campingu są niemal wyłącznie po rosyjsku. Rosyjski camping non profit przypomina nieco komunę albo społeczności hipisów żyjących gdzieś na uboczu cywilizacji – przynajmniej taki obraz
mam z amerykańskich filmów. Poranna kawa razem, a bywa, że i śniadanie. Na kolację to każdy robi co ma i wszyscy się nawzajem częstują lub przedtem jest
zrzutka i wspólne przygotowanie posiłku.
Pobyt w Buknari
oprócz walorów wypoczynkowych miał dużą wartość edukacyjną. To w zasadzie był taki obóz językowy tylko, że za darmo. Progres jaki uczyniliśmy w nauce rosyjskiego nie był znaczny ze względu na ramy czasowe naszego pobytu, ale powiem, że rozważamy powrót tam ze względów czysto edukacyjnych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz