niedziela, 12 lutego 2017

Kutaisi – pierwsze spotkanie z Gruzją

miejski krajobraz
Miejsce rozpoczęcia miesięcznych wakacji w Gruzji nie było przypadkowe. Po pierwsze tam jest jedno z trzech międzynarodowych lotnisk – oprócz tego Tbilisi i Batumi – po drugie i najważniejsze latają tam tanie linie z Polski i to z Chopina. To, że Gruzja jest dość modnym kierunkiem dla Polaków przekonamy się już planując wakacje, mnogość relacji z podróży jest wręcz nie do ogarnięcia. Natomiast na miejscu we wszystkich turystycznych miejscach zaraz po rosyjskich turystach często usłyszymy swojskich Januszy i Grażyny komentujących lokalny koloryt.



Jak przystało na Polaków na dorobku podróż planujemy po kosztach, ale tak żeby wszystko zobaczyć i wszystkiego spróbować. Dlatego lądujemy na lotnisku Dawida Budowniczego pod Kutaisi jakoś o piątej nad ranem, bo wtedy są niższe opłaty lotniskowe. Po kontroli paszportowej i odebraniu bagażu musieliśmy się przepakować, bo oczywiście zapłaciliśmy za jeden bagaż, dlatego jeden plecak włożyliśmy w drugi. Z boku przypięliśmy namiot i kije trekkingowe. Nie byliśmy jedyni, wokół nas całkiem sporo rodaków przepakowywało się w podobny sposób. Była ekipa z rowerami oraz kilka ekip ze sprzętem górskim. 


Z lotniska chcieliśmy zabrać się marszrutką – takie prywatne busiki, zazwyczaj fordy transity albo mercedesy sprintery – ale nie zdążyliśmy, bo trzeba było wymienić walutę. Na Okęciu niestety się nie udało. Dolary i euro działają wszędzie, za to żeby wymienić złotówki albo funty to się trzeba trochę nachodzić. Była 6 rano, stopem po nieprzespanej nocy nie mieliśmy ochoty jechać, ponadto na drodze nie było ruchu. W ten sposób pozostała taksówka. To było pierwsze zderzenia z rzeczywistością, to znaczy musieliśmy dogadać się po rosyjsku. Pewnie, że się udało, jeszcze stargowaliśmy cenę i pogadaliśmy z kierowcą po drodze. Gieorgij – to nie przypadek - zaproponował, że za jedyne 200 dolari, a tak naprawdę to lari (gruzińska waluta) będzie nas woził swoim zdezelowanym mercedesem – też nie przypadek - cały dzień i pokaże wszystkie zabytki. Ponadto dorzuci butelkę swojskiego wina – naturalnego niedosładzanego (nie to co u konkurencji!) i przez to najlepszego! Szybka matematyka: 1 GEL = 1,8 PLN, PKB w Gruzji per capita cztery razy niższe niż w Polsce, także grzecznie i z uśmiechem podziękowaliśmy. 

Na dwa kolejne noclegi wybraliśmy najtańszą ofertę jaka była w Internecie. W sumie to wszystko by było w porządku gdyby nie moja alergia - pościel i materace wypchane były pierzem. Gospodarze byli bardzo uprzejmi, co rano przynosili kawę i jakieś ciastka, popołudniami śliwki z ogrodu które zapijaliśmy młodym winem od sąsiada – oczywiście naturalnym i niedosładzanym. Było całkiem niezłe, a 2 GEL za litr zdecydowanie przemawiało na jego korzyść. 

Co do rozplanowania domów jednorodzinnych w Gruzji zauważyliśmy wtedy, że toaleta często jest w osobnym budynku. Nie mówię tu o wychodku za stodołą, ale o normalnej toalecie z kanalizacją, światłem płytkami na ścianach i podłodze, z lustrem i umywalką. Po prostu osobny budynek specjalnie do tego celu. 


Bagrati


Co warto zobaczyć w Kutaisi? Miasto – drugie co do wielkości w Gruzji – szału nie robi. My zakwaterowaliśmy się zaraz koło Katedry Bagrati, położonej na wzgórzu skąd roztaczała się panorama na okolicę (warto odwiedzić!). Uwaga, do gruzińskiej cerkwi wchodzimy w długich spodniach, a kobiety w chuście na głowie. Zazwyczaj można pożyczyć cerkiewną chustę przed wejściem za darmo lub za drobną opłatą od starszej kobiety dorabiającej w ten sposób do emerytury, albo po prostu zarabiającej na życie. 

Pierwszy spacer po Kutaisi wywołuje bardzo dobre wrażenie. Domy z dala od centrum otoczone są krzewami i winoroślami – tego im zazdroszczę. Ulice naprawdę czyste, wszędzie widać ludzi z miotłami. Miotłę można kupić na każdym najmniejszym nawet targu. Oni codziennie zamiatają, nie wiem to jakiś rytuał czy co?! W każdym razie jest czysto i to się chwali. 


Oprócz tego warto zobaczyć pięknie położone klasztory pod miastem: Motsametę oraz Gelati. Najpierw dojeżdżamy marszrutką do tego drugiego – były prezydent Saakaszwili miał w nim inaugurację prezydentury. Motsameta jest w drodze powrotnej kilka km dalej. Nie ma akurat marszrutki, więc idziemy i po drodze liczymy, że coś się zatrzyma. Długo nie szliśmy, zatrzymał się drugi samochód, mercedes – to nie bez znaczenia. Gość zawiózł nas do drugiego klasztoru, a później wraz z nim wróciliśmy do Kutaisi. W mieście warto zobaczyć codzienne życie, normalne ceny, zwykłych ludzi, nauczyć się przechodzić przez ulicę w gruzińskim stylu i spróbować gruzińskiej kuchni w bardzo przystępnych cenach.

Gelati
Motsameta
Żeby przygotować się do tych wakacji sporo czytaliśmy o Gruzji w Internecie i przewodnikach. Znaojoma Rosjanka mieszkająca w Tbilisi powiedziała, że w Gruzji Internet nie do końca działa, musisz pytać ludzi. Miała rację. Na miejscu zamierzaliśmy kupić karimaty, bo przed wyjazdem wydawało to się formalnością tak jak pójście po piwo do sklepu. Tylko, że do sportowego a nie do monopolowego. Po całym dniu rozglądania się za takim sklepem w trakcie zwiedzania miasta – bo w necie nie było nic na ten temat – zaczęliśmy pytać ludzi. W informacji turystycznej słyszeli o sklepie myśliwskim, ale ten sklep przenieśli na ulice obok i nie wiedzą dokładnie gdzie. Nasz gospodarz dysponujący równie słabym rosyjskim jak my po zaprezentowaniu mu karimaty w google image wskazał na mapie punkt i tam się udaliśmy. Co prawda to nie było dokładnie tam, ale jak już dotarliśmy w docelową okolicę zaczęliśmy pytać ludzi. I tym razem życzliwi Gruzini mimo bariery językowej doprowadzili nas pod sklep. 


Sklep jak z amerykańskiego filmu, ściany obwieszone długą i krótką bronią, stroje moro, pontony, o jest i karimata! Skolka stait? 20 GEL. Rozbój w biały dzień prawie 40 złoty za karimatę toporną jak T34, grubą i ciężką jak cały materac. Nie było innej opcji, a przed nami był miesiąc spania w plenerze. Polecamy zabrać karimaty z sobą do Gruzji. Logika, że to drugie co do wielkości miasto, wokół góry, a masa turystów tu zaczyna wakacje, więc musi być sklep z karimatami i kuchenkami turystycznymi jest tu błędna. No cóż, przynajmniej kuchenkę mieliśmy z sobą, rzecz jasna spirytusową, bo sprężonego gazu nie można zabrać na pokład samolotu.
rzeka Rioni
Nasze pierwsze dwa dni w Gruzji minęły na poznawaniu gruzińskiej rzeczywistości, kuchni i nauce komunikacji z ludzmi, co nie byłoby możliwe bez ich życzliwości. Wnioski po dwóch dniach: to będą świetne wakacje, ale największym błędem było to, że nie posiedzieliśmy trochę nad rosyjskim, bo jedyny kontakt z językiem angielskim w Kutaisi, poza informacją turystyczną, mieliśmy w ramach tej ulotki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz