sobota, 13 października 2012

Zaduszki w cerkiewnym klimacie

Na samym krańcu Polski, tuż przy granicy z Ukrainą, wśród pól i nielicznych domostw wiedzie szlak dawnych cerkwi grekokatolickich. Tam czas płynie wolniej.

Wycieczkę w tamte rejony zaproponowali koledzy. Na dzień przed wyjazdem zadzwonili i powiedzieli „Jedziemy do Wyżłowa!” - Tak, a gdzie to jest? - Na końcu Polski - To jadę”. Niestety, koledzy wiedzieli tylko gdzie chcą jechać i co zobaczyć. Celem miała być blisko 100 letnia cerkiew, w dodatku nie dawno zrabowana i zniszczona o czym dowiedzieli się z TV. Krótkie poszukiwania informacji na temat ich celu i okolic okazały się dość zaskakujące. Wydawało się, że będzie co zobaczyć. Na zwiedzanie pozostałych cerkwi dali się namówić, równie łatwo jak ja na sam wyjazd. W kwestii terminu, to żeby wszystkim pasowało musieliśmy wyjechać za kilka godzin. I tak 2 listopada około 4 nad ranem w stolicy rozpoczęliśmy roadtrip.
Podróż mijała szybko mimo wiekowego samochodu którym się poruszaliśmy. Pierwszy postój zrobiliśmy sobie na śniadanie i tankowanie w Krasnymstawie. Dalej na Hrubieszów, do cerkwi z największą ilością kopuł w Polsce. Po drodze zatrzymaliśmy się w Bończy. Mała wieś której nie mieliśmy w planach. Naszą uwagę przykuła odnowiona cerkiew z połowy XIX wieku. Piękna budowla, wokół cisza i spokój, w przeciwieństwie do atmosfery panującej po drugiej stronie ulicy pod kościołem. Następnie dojechaliśmy do wspomnianego Hrubieszowa. Cerkiew robi pozytywne wrażenie. Cieszymy się, że jest w remoncie i wróci do lat świetności, ale nie ma już tego klimatu, co cerkiew w Bończy. Brak ciszy i przestrzeni, tu oprócz drzew świątyni sąsiadują bloki z wielkiej płyty. 

Bończa
Kontynuujemy podróż na Dołhobyczów. Po drodze przypadkowo zatrzymujemy się w Czerniczynie pod kościołem z 1870 roku. Najpierw była to cerkiew unicka, następnie prawosławna, zaś obecnie służy za kościół katolicki. Z tamtego miejsca szczególnie w naszej pamięci zapadł plakat na tablicy ogłoszeń parafialnych. „Czy Twoje sumienie jest dla Ciebie ważne? Nie przemycaj to przestępstwo i grzech”. Po kilku wizytach na Ukrainie i obserwacji życia codziennego przygranicznych mieszkańców nawet mnie to nie dziwi, jedynie przywraca wspomnienia pieszego przekraczania granicy w tłumie mrówek. 

Czerniczyn
  Dojeżdżając do Dołhobyczowa mijamy patrole straży granicznej. Odpowiedź na pytanie o drogę do cerkwi słyszymy od pięknie zaciągającego starszego pana spod sklepu. Usytuowana na wzgórzu w pewnej odległości od domów i sklepów w miasteczku, 100 letnia cerkiew daje bardzo majestatyczne wrażenie. Co więcej jest świeżo po zakończonym w 2010 remoncie za blisko 2 mln euro, jej kopuły bardzo efektownie odbijają promienie słoneczne. 

Dołhobyczów
Kolejna na naszej trasie jest dawna cerkiew w Dłużniowie. Usytuowana na wzniesieniu pośród starych drzew. Otoczona rozsypującym się murkiem w towarzystwie wolno-stojącej dzwonnicy. Wybudowana w 1882 roku jako cerkiew grekokatolicka, jedna z największych i najwyższych drewnianych cerkwi w Polsce. To pieniądze na odbudowę dotarły nieco później, ale tabliczka informująca o trwających robotach budowlanych daje nadzieję na rychłe zobaczenie obiektu w pełnej okazałości. 

Dłużniów
wspomniana dzwonnica
Za cerkwią w Dłużniowie kończy się droga asfaltowa. Miejscowi wskazują na kilkukilometrową drogę polną jako najbliższą do Mycowa – gdzie znajduje się przedostatnia cerkiew na naszej drodze. Mijamy ludzi z wieńcami i zniczami - w końcu Zaduszki. Nieco zmartwieni drogą mocno rozjeżdżoną przez traktory, pytamy czy się da dojechać. „Panie w zeszłym roku to nie przejechaliśmy”. My nie damy rady? Kontynuowaliśmy w żółwim tempie, tak że zza drzew dostrzegłem jakąś kopułę.
Przeliśmy przez pole, przeskoczyliśmy strumień i przedarliśmy się przez kilkadziesiąt metrów lasu. Naszym oczom ukazała się secesyjna kaplica grobowa Hulimków w Mycowie. Położona jest malowniczo w lesie, w towarzystwie małego cmentarza z inskrypcjami nagrobnymi wykonanymi po części cyrylicą, po części rodzimym alfabetem. Po drodze wychodząc z tego cmentarza, tym razem wydeptaną ścieżką, spotkaliśmy ludzi których pytaliśmy o przejezdność drogi. Przypadkowe znalezienie kaplicy to zdecydowanie najlepsza niespodzianka podczas całej wycieczki. 

Za zakrętem na wzniesieniu dotarliśmy do cerkwi w Mycowie. Również z drewna, wybudowana w 1859 roku dla obrządku grekokatolickiego. Wrażenie niemal jak z westernu sprawiają zniszczone czasem groby na parafialnym cmentarzu, a raczej tym co z niego pozostało.
Wreszcie docieramy do Wyżłowa. Ze wzniesienia na której położona jest cerkiew i cmentarz parafialny widać lśniący dach oddalonej około 2 km cerkwi w Mycowie. Jak już wcześniej wspomniałem niestety cerkiew została okradziona, przez co ją zamknięto. Podczas naszej wizyty nawet jedne z drzwi były jeszcze wyłamane co pozwoliło nam zajrzeć do zrujnowanego wnętrza.
Nie więcej niż 200-300 metrów za cerkwią przebiega granica polsko-ukraińska wyznaczona zaoranym pasem ziemi i słupami granicznymi przy którym robimy pamiątkowe zdjęcie. 
Wyżłów

Po drodze oglądamy jeszcze dawną cerkiew w Chłopiatowie, w prawdzie ładna, drewniana, ale to nie to, bo w sąsiedztwie domów i sklepu, bez wzgórza i starych drzew.
Wyjazd kończymy w jednym z gospodarstw agroturystycznych położonym kilkadziesiąt kilometrów na północ nad zakolami Bugu. Popijając zimne piwko przy ognisku wspominamy miniony dzień. Ten klimat cerkwi, pewną duchowość, czy też rodzaj magii, szczególnie pod tymi starszymi, drewnianymi z równie wiekowymi cmentarzami, gdzie się czas zatrzymał, albo biegnie jakoś wolniej. I ta niezmącona cisza dochodząca z wyludnionych wsi, z których wszyscy młodzi już dawno za pracą wyjechali, a starsi ...też odchodzą. I wszystko wskazuje na to, że za 20 lat będzie tam jeszcze ciszej.

piątek, 12 października 2012

ANDALUZJA

Relacja z V 2011, przez co jest anachroniczna i nie całkiem pasuje do pozostałych wpisów. Za to zamieszczona z myślą o koleżance Izie, która aktualnie mieszka w Kadyksie. Enjoy.

Dlaczego Andaluzja? Bo kolega był na Erasmusie w Sevilli, więc było gdzie za darmo zamieszkać, a bilety w promocji – tańsze niż expres z Warszawy do Gdańska – oczywiście w opcji z bagażem podręcznym.

Pierwsze dwa dni postanowiłem przeznaczyć na zwiedzanie Sevilli dlatego jak najszybciej z rozgrzanej płyty lotniska w Maladze przesiadłem się do klimatyzowanego autokaru do stolicy Andaluzji. We wnętrzu autokaru było widać „zachód” - skórzane fotele, prywatne słuchawki do radia, monitory LCD i prowiant na drogę. W nieoczekiwanie komfortowych warunkach dotarłem do celu w porze obiadowej. Pierwsze co uderza, poza upałem – Sevilla nosi miano najcieplejszego miasta Hiszpanii - to rosnące na ulicach wysokie palmy i drzewa pomarańczowe. Dla kogoś z Polski, kto pierwszy raz był w klimacie podzwrotnikowym roślinność jest zachwycająca, bo całkiem inna niż u nas. Swoje pierwsze kroki kieruję gdzieś na starówkę w poszukiwaniu ciekawych budowli i ulic – a są one wszędzie. Drogi szukam na podstawie planów znajdujących się na przystankach autobusowych, by po jakiejś godzinie odnaleźć informację turystyczną i zdobyć gratisowy plan miasta z zaznaczonymi zabytkami i mini przewodnikiem. Od teraz zwiedzanie ma zdecydowanie bardziej zorganizowany charakter. Systematycznie oglądałem i fotografowałem miasto. Wielkie wrażenie wywierały nie tylko wspominania wcześniej roślinność, ale przede wszystkim elementy muzułmańskie w lokalnej architekturze, to tzw. styl mudéjar, czyli połączenie elementów chrześcijańskich z muzułmańskimi. Widoczny przepych wynika z królewskiego monopolu na handel z koloniami jaki Sevilla miała od 1503 do 1717, kiedy to musiała podzielić się z Kadyksem. To właśnie na czas odkryć geograficznych przypada czas największej prosperity miasta. Napływ kruszcu zza oceanu wyjaśnia istnienie ogromnej katedry, archiwum Indii i ciężkiej do zliczenia liczby pałaców i kościołów.
Pięć godzin krążenia po mieście w około 25-30°C w cieniu było dość wyczerpujące, na szczęście mogłem się wspomagać mineralną z autokarowego prowiantu i turystyczną z Polski. Wieczorem spotkałem się pod katedrą z kolegą u którego miałem mieszkać. Udaliśmy się na stancję, po drodze zakupując hiszpańskie specjały. Na miejscu okazało się, że Maciek mieszka z trzema ślicznymi Hiszpankami. Pierwsze wrażenie dodatkowe wzmocnione buziakiem zapoznawczym – taki tam zwyczaj – niestety przepadło zaraz po tym jak żadna nie zrozumiała „nice to meet you”. U nas niemal każdy młody zrozumie podstawy po angielsku, tam zazwyczaj mówi się albo dobrze, albo wcale. Kolega tłumaczy, że hiszpański w Andaluzji też ciężko zrozumieć, bo mają taką gwarę, coś jak u nas polski na Śląsku. Twierdzą, że inne języki im nie potrzebne, bo na wczasy to można jechać gdzieś do Ameryki Południowej, albo do Meksyku.
Sevilla
bardzo kwaśne
katedra
Po konsumpcji chorizo, czyli tamtejszej kiełbasy wieprzowej zapitej lokalnym winem, kolega postanowił pokazać mi miasto, czyli jak na studenta przystało oprowadził mnie po knajpach znajdujących się w pobliżu zabytków. Jedną z nich była knajpa naprzeciw Dawnej Fabryki Cygar – równie pięknego i ogromnego budynku pełniącego dziś funkcje rektoratu Uczelni. Zimne piwo i lokalne przekąski smakują niezwykle przy stolikach zorganizowanych pod palmami w otoczeniu zabytków. Takie nocne zwiedzanie Sewilli będzie charakterystyczne dla tego wyjazdu. Kelner w jednej z knajp zagadał do mnie po hiszpańsku. Pytam się Maćka, co nie widać, że przyjezdny jestem? - „Widać, ale ubrany jesteś jak miejscowy”. Chodziło o to, że maj jest jeszcze zimnym miesiącem, zatem Hiszpanie noszą długie spodnie i zakryte buty, zaś turystę rozpozna się nie tylko po aparacie fotograficznym na szyi i mapie w ręce, a po krótkich spodenkach i sandałach na nogach. Wracamy kiedy zamykają ostatni bar, uliczne termometry wyświetlają 25°C, a przecież jest już 1 albo 2 po północy i początek maja.
W drugi dzień w Sevilli postanawiam zajrzeć do muzeów, katedry, kilkunastu kościołów, na liczne place i skwery. Dzień zaczynam od spaceru po Prado de San Sebastian, następnie jest Plaza de España. Miejsce zachwycające swoją majestatycznością, jak i szczegółowością. Na mozaikach przedstawione są prowincje hiszpańskie, ich mapa, herb i charakterystyczny moment z ich historii.
Plaza de España
bohaterowie Cervantesa na jednej z mozaik
Następnie przez park Marii Luizy docieram do Muzeum Sztuki i Muzeum Archeologicznego. Z powrotem kieruję się do centrum, po drodze liczne kościoły i pałace, których nie sposób wymienić, no chyba, że przepisałbym zawartość planu miasta. Zdjęć nie ma końca. Docieram do Alcazar, spadku po muzułmanach, przebudowanego przez chrześcijańskich królów, przepiękne miejsce, którego nie trzeba reklamować, ani opisywać, wszak jest to chyba najlepszy przykład stylu mudéjar. Zdjęcia znacznie lepiej oddają atmosferę miejsca. Niestety, żeby się tam dostać, trzeba swoje odstać, ale dzięki temu mogłem poczynić pewne obserwacje. W godzinnej kolejce niemal wszyscy mieli krótkie spodnie i sandały, a poza kolejką tylko ci z aparatami fotograficznymi na szyi i mapą w rękach. Po dwóch godzinach spaceru po królewskim pałacu i jego ogrodach wychodzę by udać się do Katedry Najświętszej Marii Panny– największego kościoła gotyckiego na świecie. Wewnątrz znajduje się między innymi grób Kolumba i ołtarz pokryty 3 tonami amerykańskiego złota! Robi wrażenie, ale w cenie biletu do katedry jest jeszcze wejście na Giraldę, czyli przykatedralną dzwonnicę, dawniej będącą minaretem. Wysoka na 93 metry jest najlepszym punktem widokowym w mieście. Piękny widok na starówkę, kościelne dzwonnice i mosty na Gwadalkiwir.
Popołudnie postanowiłem spędzić w dawnej żydowskiej dzielnicy La Macarena. W porównaniu do centrum, wszystko jest mniejsze, ale i liczniejsze. Od ulic i kościołów począwszy, na sklepach i cenach w nich skończywszy. W tej dzielnicy jest kila perełek, jak na przykład Bazylika La Macarena, liczne klasztory i mury miejskie. Wszystko to w dość ciasnych uliczkach, czasami istnienie jakiegoś kościoła, czy klasztoru zauważałem mijając jego drzwi. Przestrzeń rozpościera się wychodząc poza dawne mury miasta. Przede mną ukazuje się reprezentacyjny parlament Andaluzyjski, instytucja stojąca na straży autonomii udekorowana flagami: Andaluzji, Hiszpanii i Unii Europejskiej. Z tego co zauważyłem to flaga Andaluzji jest na każdym urzędzie zaraz obok państwowej. Lubią podkreślać swoją autonomię.
Powracając do mieszkania zahaczyłem o pozostałe zabytki będące na turystycznym planie miasta. Wieczorem udałem się na spacer wzdłuż Gwadalkiwir. Popijając piwo mijałem liczne grupy, przeważnie młodzieży umilające czas rozmową, czasem grą na gitarze i piwem. Miejscowi zapewnili nas, że pić nie można, ale dopóki się jest spokojnym policja nie interweniuje. Będąc przy kwestii alkoholu, to Hiszpanie nie dopijają dużego piwa do końca. Zastanawiam się czy wynika to z tego, że piją dość wolno i piwo się nagrzewa i rozgazowuje, czy z jakiegoś zwyczaju. Nie mniej jednak mijając Złotą Wierzę, czyli dawny skład złota z kolonii, przeszliśmy przez jeden z mostów na Trianę – dzielnicę w której narodziło się flamenco. Szok jeszcze większy niż dla turysty porównującego warszawską starówkę z warszawską Pragą. Niezwykle ciasna zabudowa, wąskie uliczki ze świetnymi małymi knajpami znacznie tańszymi niż tej po „lepszej” stronie Gwadalkiwir, w witrynach liczne prace miejscowych artystów. Zatrzymujemy się w Bar Santa Ana zlokalizowanego pod murami kościoła od którego owy przybytek wziął nazwę. Mimo później godziny niemal wszystkie stoliki były zajęte, wniosek: dobrze karmią. Faktycznie jedzenie smaczne i tanie i jak to w Hiszpanii, do zamówionego jedzenia dostajemy czipsy (tu także chleb) za które sobie doliczą. Taki zestaw obowiązkowy, coś jak w-zetka i kawa w filmie Barei. Idziemy dalej, na nadrzecznej ulicy Belis mijamy dużą ilość klubów z których dochodziła muzyka grana w MTV i co jakiś czas wyłaniały się skąpo odziane kelnerki. Te swoją aparycją i tekstem typu: „hey boys you wanna join us, uno mojito - uno euro”, bardzo zachęcały do wstąpienia. Oprócz gościa sprzedającego bilety na autobus turystyczny po mieście był to jedyny przypadek kiedy ktoś zagadał do mnie po angielsku. Nie mniej jednak była 2 nad ranem, byłem pewien, że te drinki nie są po euro, a na pewno w euro, ponadto za kilka godzin musiałem wstać. Kadyks czekał.
Kilka godzin snu i około dwugodzinna podróż autokarem do Kadyksu w połowie poświęcona na spanie. Wszystko, żeby zobaczyć jak najwięcej w jak najkrótszym czasie. Już przy wjeździe do miasta wyjaśnia się dlaczego miasta nie zdobyły wojska napoleońskie w Hiszpańskiej Wojnie o Niepodległość. Położenie na obwarowanym półwyspie obstawionym od oceanu angielską flotą umożliwiło zebranie Kortezów i przygotowanie pierwszej hiszpańskiej konstytucji. Dojeżdżam na miejsce, najpierw szukam drogi do informacji turystycznej, żeby zdobyć mapę, bo niezbędne informacje przywiozłem wydrukowane z Polski. Niestety pytani Hiszpanie, mówią tylko po hiszpańsku, co wydłuża moją drogę. Ni to po angielsku, francusku, czy włosku. Dramat, na szczęście spotykam turystów z Francji, to jest sukces, bo poznałem drogę do informacji turystycznej. Dalej wszystko zgodnie z planem. Zwiedzam według wybranej przez siebie kolejności wszystkie punkty zaznaczone na mapie w kolejności najbardziej efektywnej moim zdaniem. Warto wspomnieć, że na otrzymanym planie było cztery tematycznie przygotowane trasy, których odwzorowanie znajdowało się na miejskim bruku. Idąc wzdłuż linii określonego koloru bez zaglądania w plan można zwiedzić miasto, bardzo ciekawe rozwiązanie jak dotąd nigdzie indziej przeze mnie nie spotkane. Najpierw udałem się na nadbrzeżne fortyfikacje w skład których wchodzi Castello de Santa Catalina oraz wysunięty kilkaset metrów w ocean Castello de San Sebastian do którego wiedzie Passeo Fernando Quinones – wąska droga palona słońcem, miotana wiatrem i falami rozbijającymi się o skały. Dla mnie to najbardziej pamiętne miejsce w Kadyksie. Kręcąc się pomiędzy głównymi atrakcjami miasta, takimi jak Katedra z katakumbami i muzeum opływającym w złote precjoza epoki kolonialnej – tak, tu też widać tamten okres prosperity – znajduje czas na leżakowanie na obu miejskich plażach. Spacerując po ciasnych uliczkach, odwiedzam liczne sklepy z pamiątkami i artykułami gospodarstwa domowego. Sklepy te przypominają swojskie „wszystko po 4 zł”, zazwyczaj prowadzone przez Azjatów oferują bardzo korzystne ceny. W jednym z nich nabywam sztandarowe pamiątki, czyli hiszpańskie wachlarze z Chin. Jak brzmi popularne hasło sklepów z pamiątkami? Nie ważne gdzie jesteś, wszystko co tam kupisz i tak wyprodukowano w Chinach.
Kadyks
Castello de San Sebastian
Podczas spaceru po ciasnych uliczkach Kadyksu od razu nasuwa się porównanie do Sevilli. Jak bardzo różnią się te miasta, brak monumentalnych budowli, skwery zamiast rozległych parków, ciasne uliczki zamiast alei i bulwarów. No cóż taki wymóg osadnictwa na półwyspie, rozrastać się można już tylko w wzwyż. W pamięci utkwiła mi jeszcze jedna sytuacja. Kiedy robiłem zdjęcie ratusza podszedł do mnie Hiszpan i wskazując na flagi powiewające na ratuszu powiedział: „ta jest dla Hiszpanii, ta dla Andaluzji, a ta dla Kadyksu. Jestem z Kadyksu z Andaluzji a w końcu z Hiszpanii”. Jeszcze tylko droga powrotna do Sewilli i ostatnia noc „zwiedzania” miasta. Nazajutrz dzień i noc w Maladze.
ratusz w Kadyksie
Pociąg pospieszny z Sevilli do Malagi zachwyca szybkością, czystością i internetem wi-fi na pokładzie. W budynku dworca spore centrum handlowe i punkt informacji z gratisowymi planami. W mieście Picassa i Banderasa warte zobaczenia oprócz katedry, kilku kościołów i Muzeum Sztuk Pięknych, czy areny corridy jest przede wszystkim góra Gibralfaro i Alcazaba, czyli zamek.. Najpierw nad tym nadmorskim wzgórzu amfiteatr i fortece wznieśli Rzymianie, następnie na jego ruinach Maurowie wybudowali swój Alcazaba w XI w. dla ochrony portu. Zaś dla ochrony Alkazaby od strony gór w XIV w. wznieśli fortyfikacje nieco wyżej zwane dziś Zamkiem Gibralfaro. 
widok z Gibralfaro
Dziś oprócz murów zamków, i rzymskiego amfiteatru zwiedzać można muzeum archeologiczne zlokalizowane w komnatach zamku na Gibralfaro. Wśród eksponatów znajduje się makieta przestawiająca Malagę w 1791 roku. Ufortyfikowane wzgórze jest genialnym punktem widokowym. Przy 300 dniach słonecznych w roku w Maladze prawdopodobieństwo zobaczenia przepięknej panoramy miasta jest co najmniej duże. Robiąc zdjęcia łatwo dostrzegam wyróżniającą się wieże katedry. Przyzwyczaiłem się do widoku dwóch wież gotyckich katedr. Tak by było i tym razem gdyby dokończono budowę drugiej wieży. Fakt ten stał się powodem na określenie katedry mianem „la manquita" to jest małej, jednorękiej damy. Widać tu zabrakło amerykańskiego kruszcu.
Wieczór postanawiam spędzić na znanej miejskiej plaży Malagueta. Cień palm, szum morza i zimne piwo pozwalają odpocząć po pokonaniu licznych schodów na wzgórzu w jak dla mnie palącym majowym słońcu. Na koniec spacer wzdłuż plaży utwierdził mnie w zasłyszanej opinii, że hiszpańskie plaże oblegane są przez niemieckich turystów.

wtorek, 2 października 2012

Wytrata

Wtorek był dniem wypłaty – holenderskie betalen – każdy znał to słowo. Wówczas następowało dość dziwne zjawisko. Mimo że wszyscy mieli odłożoną większość pieniędzy z poprzednich tygodniówek, to świeży dopływ gotówki, był pretekstem do tzw. wytraty - nie wiem kto i kiedy to wymyślił.
- Karolek, na zakupach byłeś?
- No ale wytrare dziś zrobiłem, kuuurwa z 20 euro!!!!!!!
Oprócz browarów nakupił popularnego wśród tamtejszej Polonii salami 2 kategorii (najtańsze co było na kanapki, też się tego najadłem), keczupu curry, który zabijał beznadziejny smak i zapach tamtejszych wyrobów z psa pomielonych razem z budą i oczywiście kilka bochenków chleba tostowego – nie, nikt nie miał tostera – był najtańszy. Żeby nie było, że wszystko co tam robią do jedzenia jest beznadziejne, to my kupowaliśmy najtańsze żarcie. Takie czasy.
Na zakupy zwykle jeździło się firmowym busem raz na tydzień. W takim wypadku przy komplecie zajętych miejsc i przynajmniej jednaj skrzynce piwa na głowę, pomijając wódkę, wino i inne płyny było dość ciasno.
Piwo
Kupowało się przeważnie skrzynkami. Jak ktoś był w Holandii to na pewno pamięta, że tam nawet plastikowa butelka po mineralnej ma zastaw. Butelki po piwie i sama skrzynka tym bardziej. Przez to cena piwa z zastawem wzrastała niemal o połowę. Przypadkiem dało się to obejść...
Podczas swoich pierwszych zakupów wystawiłem jedną ze skrzynek na taśmę przy kasie, a druga stała na ziemi i przesuwałem ją nogą, by się zbytnio nie zmęczyć. Oczywiście poinformowałem kasjerkę in english o drugiej skrzynce, ta pokiwała głową i nabiła tylko jedną – o czym się przekonałem po sprawdzeniu paragonu. Kiedy sytuacja powtórzyła się drugi raz, to mi głupio było i wystawiałem obie skrzynki na taśmę – bo i tak było dość tanio. Jednak kiedy opowiedziałem o zdarzaniu innym ze swojego kołchozu – czytaj miejsca zakwaterowania, to byli tacy, którzy zaczęli skutecznie praktykować ten sposób i w tym wypadku po sprzedaniu zastawu z niepoliczonej skrzynki, tą policzoną piło się za 50% wartości. Bardzo atrakcyjna promocja.
Konsumpcja
Oprócz alkoholu, chleba, napojów czy mineralnej wiele się nie kupowało, w końcu każdy z domu przywiózł pół palety żarcia, od zupek chiński poczynając, przez pasztety profi i makaron, a na słoikach z gołąbkami czy kotletami skończywszy. Co drugi dzień i w weekendy obiad gotowaliśmy razem (nasza przyczepa) w pozostałe dni każdy robił jakieś suche żarcie na własną rękę. Na przykład kanapki z konserwą plus gorący kubek. Gotowanie w przyczepie makaronu, ziemniaków czy czegokolwiek innego wiązało się ze znacznym wzrostem wilgotności powietrza, w zasadzie to gładkie powierzchnie ociekały skroploną parą. Zawsze ubrania przechodziły zapachem panującym w przyczepie. Para, dym – nieważne – współpracownicy w firmie nazajutrz wiedzieli co caravanowy delikwent jadł albo palił. Ciężkie czasy...

poniedziałek, 1 października 2012

Wycieczka do Amsterdamu

Już drugiego albo trzeciego dnia pobytu w holenderskim kołchozie trafiła się okazja wycieczki do stolicy.
Inspiratorem wycieczki był pewien gość z przyczepy obok, któremu marzyła się zabawa na czerwonej ulicy. Jednak żeby czuć się raźniej namawiał kolegę.
  • Pawełek (imię zmienione) dawaj pojedziemy na czerwoną ulicę.
  • Nie, no co Ty dziewczyna w domu czeka.
  • Dawaj nie pierdol.
  • Nie jadę!
  • No za granicą się nie liczy! A do buzi to już wcale.
  • …..namówiłeś mnie :)
Dwóch już było, ale że sama podróż do stolicy była wydarzeniem bezprecedensowym w tym gronie, to i chętnych było więcej. Statystyczny robotnik (stan umysłu) na emigracji zazwyczaj zna ze swojej nowej okolicy (po pół roku) drogę z domu do pracy i do Tesco. Zatem możliwość zmiany tego stanu rzeczy dla wielu miała charakter iście eksploatacyjny, rzekłbym nawet pionierski. Mnie i kolegów ciekawych świata wcale przekonywać nie trzeba było.
Do dyspozycji były 2 samochody, 9-cio osobowy firmowy bus i prywatne kombi kolegi. Niestety nie było chętnych by poprowadzić busa, bo każdy chciał popić w piątkowy wieczór. Jako, że w momencie składania się planu do kupy byłem jedynym jeszcze trzeźwym i szczęśliwym posiadaczem prawo jazdy, to wybór szofera był oczywisty.
Ruszyliśmy, oba samochody załadowane do pełna ludźmi i skrzynkami Jaggera. Nie była to najprzyjemniejsza jazda w życiu. Ponad godzinna podróż wystarczyła, żeby jaggerek zmęczył pasażerów, do tego w busie wysiadło wspomaganie kierownicy. Było to szczególnie uciążliwe w wąskich uliczkach centrum miasta, gdzie przeciskaliśmy się między zaparkowanymi po obu stronach samochodami oraz przez małe kładki rzucone nad kanałami – do dziś mam wątpliwości czy nie były przeznaczone jedynie dla pieszych i rowerzystów.
Ostatecznie, gdzieś udało się zaparkować, tyle że nie na długo, bo nasączeni browarem pasażerowie oddali urynę na parkingu, w tym na koła zaparkowanych samochodów. Po chwili niezbyt urocza Holenderka o głosie będącym żeńską odmianą Toma Waitsa poleciała swoim fluent english: you facking bastard, what the fucking are you doing, It's my friend's car... etc. Po tym miłym przywitaniu zdecydowaliśmy się przepakować samochody, tak na wszelki wypadek. Niestety było po północy, do tego weekend. Jednym słowem godziny szczytu w Amsterdamie, w mieście w którym i tak zawsze jest ruch. Po kilkunastu minutach krążenia po mieście koledzy z samochodu osobowego będący prowodyrami wyprawy zdecydowali, że zawracają do naszego kołchozu, bo od tego jeżdżenia to już się wszystkiego odechciało i nie pozostaje nic innego, jak tylko stargać się wódą. W ten sposób wróciliśmy na kwatery. W sumie to poza busem, w stolicy Holandii spędziłem wówczas może 3 minuty.
Na koniec dodam , że w poniedziałek dostaliśmy opierdol w pracy za wycieczkę firmowym samochodem do Amsterdamu. Nie, GPSu w samochodzie nie było. Zadzwoniła kobieta z okna, pod wypisany na karoserii busa numer telefonu... do centrali naszej firmy z wielkim żalem o publiczną urynację.
Tak wyglądał mój pierwszy wypad do Amsterdamu, na szczęście nie ostatni.